Zdzisław Smoczyk był młodszym o rok bratem Alfreda. Urodził się w roku 1929. Tropem brata poszedł dość późno. W składzie zwycięskiej Unii pojawił się gdy miał już 21 lat, a jednym z powodów powołania Zdzisława do pierwszego składu leszczyńskiej drużyny było przejście sławnego już wówczas brata Alfreda do Warszawy, celem odbycia zasadniczej służby wojskowej. Można powiedzieć: Zdzisław w Unii wypełnił lukę po bracie. Ojciec Antoni mógł znów uśmiechać się swobodnie - drugi syn realizował się sportowo blisko domu.
Król Alfred Pierwszy
W całym tym przeniesieniu Alfreda było dużo polityki. Odgórnie w gabinetach wysokich wojskowych sztabów postanowiono zaszaleć - a co tam! - mianowicie stworzyć sobie w stolicy na bazie CWKS wielką niepokonaną żużlową drużynę. Zresztą, nie tylko żużlową - żeby była jasność. Obok Alfreda pojawił się na Legii jego kolega z Leszna Marian Kuśnierek, sławny Jan Krakowiak - podobnie jak tenże Smoczyk, Ludwik Draga, Rudolf Breslauer, Jerzy Jankowski, Tadeusz Kołeczek, Jan Siekalski i Jan Wąsikowski - pierwszy polski reprezentant z 1948 roku (oficjalny debiut polskiej kadry na Skrze), dalej jego kolega Eugeniusz Wróżyński z tej samej Łodzi, Mieczysław Połukard z Wrocławia. Wszyscy oni dołączyli do znanego warszawskiego motocyklisty i żużlowca Andrzeja Żymirskiego. O tak silnej pace w Polsce nikt nie śmiał sobie nawet przed snem pomarzyć.
We śnie, jak wiadomo, zdarzyć może się wszystko. Również wieloletnia hegemonia żużlowa polskiej stolicy. Cóż kiedy drużyny nie było w ekstraklasie. Co robić? Postanowiono po prostu awansować klub na rozkaz, przy tzw. zielonym stoliku. Po skompletowaniu owego dream teamu miało dojść przed sezonem do rundy kwalifikacyjnej, wyłaniającej zespoły awansujące do I ligi na sezon 1950. Zwycięstwo tak silnej drużyny było rzecz jasna przesądzone. Zbyt ostre były jednak protesty, a dokładniej zbyt silna kontestacja innych wpływowych kacyków, z innych liczących się branż, więc w końcu z pomysłu wciśnięcia Legii do I ligi wycofano się rakiem. Oznaczało to opóźnienie o jeden rok, bo jak nietrudno się domyślić CWKS Warszawa z udziałem starszego Smoczyka w sezonie 1950 wywalczyła w końcu awans na torze. Odebrano jednak talentowi Alfreda możliwość optymalnego rozwoju - walki w najwyższej lidze. Następnej okazji ten znakomity żużlowiec już nie miał, bo zginął na swoim motocyklu, uderzając na zakręcie w przydrożne drzewo, jesienią tego samego 1950 roku.
Sam klub CWKS też wiele, summa summarum, nie zdziałał, zwłaszcza na gruncie dynamicznie odbudowywanej stolicy, na co wpływ niewątpliwy miał tragiczny wypadek boskiego "Freda". Potem warszawską sekcję żużlową CWKS przeniesiono na Wrocławia Ziemię Odzyskaną. Trzeba dodać - nawet z sukcesem, bo - wrocławski klub wojskowy sięgnął po laur wicemistrza ligi 1951 roku, ulegając w wielkim finale (przeprowadzono wówczas pierwszy raz w historii swoiste play off - półfinały i finał z udziałem pierwszej czwórki)... Unii Leszno. Oto jak Opatrzność w sobie tylko wiadomy sposób potrafi pokierować biegiem spraw.
Kto to był Alfred Smoczyk? To człowiek, który na żużlowych torach dokonywał cudów. W roku 1950, zanim zginął, jako drugoligowiec bił, nie tylko wszystkich asów pierwszej - najwyższej ligi przy okazji różnych imprez, ale także bezlitośnie bił rekordy wszystkich polskich torów, gdzie tylko przyszło mu przejechać cztery okrążenia w lewo. Zachowując odpowiednie proporcje w obydwu kierunkach, dziś, zresztą od 20 już lat, takim Smoczykiem polskich torów jest Tomasz Gollob. Kilku młodszych do tego poziomu zaledwie się zbliża. Najbliżej jest Jarosław "Mądry" Hampel.
Mistrzowski zespół Unii Leszno w 1950 roku osłabiony został dodatkowo brakiem wspomnianego Kuśnierka, a także jakże zaskakującym odejściem Wacława Andrzejewskiego, który wybrał zadymiony Śląsk i zawitał w coraz silniejszym żużlowo Rybniku. Mimo tak licznych i znaczących osłabień personalnych, Unia wygrała ligę’50 w cuglach, a było to zasługą liderującego w Lesznie Józefa Olejniczaka, Stanisława Glapiaka, weteranów Henryka Woźniaka i Stanisława Przybylskiego, ale również młodych - Kazimierza Bentke oraz właśnie Zdzisława Smoczyka, który był naprzemiennie drugim bądź trzecim w Lesznie po Olejniczaku. Mówiły o tym artykuły w prasie. Fragment Dziennika Zachodniego z czerwca 1950 roku, a więc 60 lat temu, prezentujemy poniżej.
Józef Olejniczak, Stanisław Glapiak i Zdzisław Smoczyk w czerwcu roku 1950
Zdzisław początek miał bardzo obiecujący. Wydawało się, że dorówna bratu, a przynajmniej się do jego poziomu sportowego zbliży. Leszno przez jakiś czas żyło nadzieją. Nie na długo wszak, bo po śmierci Alfreda wszystko było już inne, bardziej smutne i szare. Ponadto macki wojskowej ośmiornicy wciągnęły do CWKS od następnego sezonu 1951 także Zdzisława. Komu to było potrzebne? Rodzice tuż po stracie Fredka na jakiś czas stracili drugiego syna, a Leszno kolejnego utalentowanego żużlowca. Warszawa też niebawem i tak pozbyła się kłopotu w postaci czarnej żużlowej sekcji na rzecz Wrocławia, gdzie przeniesiono CWKS, razem z żużlowcami. Swoją drogą tragiczny wypadek Alfreda musiał wpłynąć na zachowanie i dalsze losy Zdzisława - żużlowca. Zablokował się w swojej psychice - nie on jeden, nie pierwszy, nie jedyny i… nie ostatni. Niestety.
Speedway jest grą va banque - wszystko trzeba stawiać na jedną kartę, jeśli się marzy o wygranej. Albo trzymasz gaz otwarty do bólu, albo wypadasz z gry! Jazda na 95 procent to o całe 5 procent za mało. Najmniejsze zwątpienie rodzi porażkę. Dalej pozostaje już tylko gra pozorów, wpisywanie się w pogardzany margines. Dodać trzeba, że w tym sporcie z racji wyjątkowo licznych czynników obiektywnych, nawet wydobycie z siebie 100 procent też nie daje gwarancji wygranej, lecz tylko na wygraną szanse wydatnie zwiększa. Śmierć rodzonego brata na motocyklu, nie może pozostawać bez wpływu na podejmowane ryzyko w każdej sekundzie wyścigu. Mowa jest bowiem o kierowaniu pojazdem zbliżonym do narzędzia, jakim posłużyła się śmierć, kosząc życie brata na ziemi. Nigdy nie poznamy odpowiedzi na pytanie, jak potoczyłaby się kariera Zdzisława, gdyby nie wypadek i śmierć Alfreda. A może byłby równie wielkim objawieniem? Po sezonie 1954 Zdzisław dał sobie spokój, a miał dopiero lat 25. Przypadek?
Przez sześćdziesiąt lat cierpiał Zdzisław Smoczyk w bólu po stracie braciszka, któremu za życia i po śmierci żużlowa Polska do dziś bije zasłużone pokłony. O całe sześć dekad Zdzisław przeżył Alfreda. Czy było mu lżej? Myślę, że wprost przeciwnie. Nagrodą, i pociechą zarazem, dla ludzi prostej wiary jest ufność, iż bracia Alfred i Zdzisław Smoczyk są znów razem, jak w dziecięcych - trudnych latach trzydziestych i czterdziestych XX wieku.
Także dzięki naszej o nich pamięci dziś obaj zwyciężają naprawdę, bo w ostatecznym wymiarze wiecznego trwania.
Stefan Smołka