Są one swoistym testamentem Pana Ludwika, który w ostatnich miesiącach i latach podczas długich rozmów przekazywał mi całą prawdę swojego życia – heroizm, a z drugiej strony ciepło tamtych trudnych, ale i porywających czasów. Czuję się tym tyleż zaszczycony, co zobowiązany. Podejrzewam, że nikt z żyjących - tak nie naciskał, więc tym samym - nie dostał od Ludwika Dragi takiej encyklopedii wiedzy żużlowej, ale i życiowej, co ja. Nie wolno mi jej zatrzymać egoistycznie wyłącznie dla siebie.
Tuż po wojnie w Rybniku - Ludwik Draga z prawej
Ludwik Draga pierwsze próby na motocyklu notował jeszcze przed Drugą Wojną Światową, gdy młoda wolna Polska (Druga Rzeczpospolita) tak spontanicznie dawała się porwać czarnemu szaleństwu, zwanemu wówczas dirt track. Trudno było jeszcze wtedy mówić o jakimś sportowym wyczynie. Tuż przed wybuchem II wojny nazwisko Draga dopiero czekało na swoją reaktywację. Nie jeździł już dla sportu ani najstarszy brat Józef, prawie czterdziestoletni, ani też będący co prawda dla wyczynu w sile wieku (26 lat) Henryk Draga. Obaj prowadzili za to świetnie prosperujące warsztaty napraw motocykli w samym centrum miasta Rybnika. Temu drugiemu, nawiasem mówiąc, na drodze obiecującej kariery stanęła poważna kontuzja nogi, której po upadku na motocyklu pełnej sprawności nie odzyskał już nigdy. To przekreślało ścieżkę kariery. Był za to Henryk znakomitym mechanikiem, a później również menedżerem Ludwika w okresie jego największych sukcesów.
Młody Ludwik tuż przed wojną miał skończone lat osiemnaście, rwał się do motocykli, do rajdów, wyścigów, do sportu. Od dziecka był niesłychanie ambitnym człowiekiem. Nie zdążył zrealizować sportowych marzeń, bo we wrześniu 1939 roku, rozpętana przez Niemców pod sztandarami III Rzeszy wojna odarła młodych ludzi z wszelkich marzeń i ambicji na całe sześć długich lat. Co gorsze, wbijała ich często w mundury różnych barw narodowych. Niejednokrotnie stawiała ich na przeciwstawnych liniach frontu. Tam ginęli, bądź stamtąd wracali okaleczeni. Dopiero po wojnie dla ocalałych wracała nadzieja na wyzwolenie pragnień, często niestety tłumiona przez fakt wpadnięcia Polski z kolei pod rynnę sowieckiej strefy wpływów. Stalin nie pozwolił na wstępie, a polska ówczesna władza na to niestety przystała, by nasz kraj objął ze wszech miar zbawienny dla powojennej Europy gospodarczy Plan Marshalla (wysokie bezzwrotne dotacje dla podniesienia się przemysłu ze zniszczeń). Z tego skorzystały natomiast skrzętnie m.in. Niemcy Zachodnie, bądź co bądź agresor i główna moc sprawcza największej z wojen. Chichot historii. Nadeszło dla Polski kolejne pół wieku ograniczonej, reglamentowanej wolności obywatelskiej o różnym nasileniu, z cyklicznymi okresami tak zwanych odwilży. To była - okryta tyleż złą, tragiczną, co nieraz do bólu śmieszną sławą - siermiężna PRL.
Tymczasem świat uciekał daleko do przodu. Paradoksalnie w małym, bądź nawet w żadnym stopniu nie dotyczyło to sportu. Brakowało czasem chleba, ale igrzyska musiały trwać i miały się całkiem dobrze. O sport i sportowców szczególnie dbano, bo chcąc nie chcąc dawali ułudę - radości dla ludu, a przyzwolenia dla władzy. Dotyczyło to oczywiście tylko tych najsławniejszych. Wśród czynnych sportowców znalazł się od samego początku wyzwolenia Ludwik Draga. Był przede wszystkim szosowcem, tam próbował się realizować, szykować z pomocą braci - fachowców sprzęt, choć nie było jeszcze tak wyraźnych podziałów: szosa - żużel - trawa - cross - lód - itd. Ludwik Draga również eksperymentował, to znaczy jeździł gdzie tylko się dało, ale szosa była z początku jego głównym żywiołem. Tam też notował największe sukcesy, głównie w klasach 125 i 250 cm3.
Inna sprawa, że po wojnie pierwsze swoje imprezy, mniej lub bardziej oficjalne, Pan Ludwik zaliczał na nawierzchniach właśnie stricte żużlowych. Było to, jak wspominał sam Draga, mniej oficjalnie na rybnickim stadionie, gdzie było mu najbliżej, z racji miejsca zamieszkania. Jeszcze w 1945 roku, a konkretnie jesienią, z grupą zapaleńców - rybnickich przedwojennych pionierów odpalał maszyny na torze przy Gliwickiej, dalej już oficjalnie w Chorzowie w 1946 roku, na nieistniejącym już dziś stadionie na hajduckiej kępie przy ulicy Kaliny. Dopiero później nieopodal, za torami, postawiono dzisiejszy kultowy stadion Ruchu przy Cichej, kojarzony wyłącznie z piłką kopaną. Chorzów był wpierw mniej znanym klubem motocyklowym, ale potem stał się kontynuatorem Mysłowic - niezwykle prężnego ośrodka dirt-trackowego w przedwojennej Polsce, organizującego m.in. pierwsze indywidualne mistrzostwa Polski na żużlu w latach 1932 i 1933. Na Hajdukach bodaj najczęściej w skali kraju przed Wrześniem ’39 warczały motory, no i odbyły się tam ostatnie w Polsce zawody żużlowe przed wybuchem wojny, w końcu sierpnia, ale już bez choćby jednego Niemca. Pod słonecznym niebem pachniało już wojną. Wracając do Mysłowic, tam co ciekawe liderem był… rybniczanin - rzemieślnik i zawodnik - Rudolf Bogusławski. Znajomy Dragów z racji sąsiedztwa, pokrewnych biznesów i zainteresowań sportowych. Żużlowe Mysłowice upadły co prawda po tym jak Bogusławski zmienił barwy, by objąć zarazem pierwszą prezesurę RKM w rodzinnym Rybniku w 1932 roku, ale te fakty nie miały żadnego związku przyczynowo-skutkowego. Powody upadku pierwszego śląskiego żużlowego centrum miały zupełnie inny kontekst. Zawieszono działalność klubu KM Mysłowice w 1933 roku za zbyt dużą przychylność dla udziału motocyklistów z niemieckim rodowodem.
Dziś to może zdumiewać, ale wówczas, w tamtej atmosferze młodej Polski, po powstaniach, a przed wojną, to miało prawo mieć zupełnie inny odbiór. Polityka zawsze chciała być blisko sportowców, gdy tymczasem więcej psuła, aniżeli długofalowo służyła rozwojowi tej czy tamtej dyscypliny. Dla wszystkich zatem lepiej, gdy trzyma się od sportu możliwie z daleka. Tak samo zresztą jak czynni sportowcy - od polityki.
Stefan Smołka