Australijski "easy rider", czyli Chrisa Holdera życie po bandzie - rozmowa z zawodnikiem Unibaxu Toruń

Chris Holder stał się ostatnio obiektem zainteresowania mediów i to wcale nie za sprawą swoich debiutanckich występów w cyklu Grand Prix. Australijczyk wiedzie bowiem dość rozgrywkowy tryb życia. Nic dziwnego, bo Chris jest duszą towarzystwa. Nawet podczas wywiadu non stop się śmiał i żartował. Na głowie zaś, bujną czuprynę zakrywała czapka z napisem "Aussie pride". Holder zdecydowanie dumny jest ze swoich australijskich korzeni. Czy z jego filozofią życiową osiągnie taki sukces, aby i mieszkańcy Antypodów byli dumni z żużlowca?

Sandra Rakiej: Chris, wygląda na to, że po kontuzji, której nabawiłeś się w Grand Prix Polski, nie ma śladu. Dobrze się czujesz?

Chris Holder: Obecnie nie mogę już narzekać. Po wypadku bardzo cierpiałem, a na moim ramieniu pojawił się ogromny siniak. Na szczęście jednak nie złamałem ręki i kuracja trwała zaledwie tydzień.

Jeszcze tego samego wieczoru mogliśmy oglądać cię, gdy z parku maszyn obserwowałeś dalszą część zawodów. Wyglądałeś nieźle, ale zakładam, że prawdziwy ból doskwierał ci dopiero następnego poranka...

- Dokładnie tak! Szybko postanowiłem wybrać się do fizjoterapeuty i dzięki jego zabiegom nie miałem problemu, aby ruszać ręką. Wszystko goiło się bardzo szybko i zaledwie po kilku dniach wsiadłem na motor crossowy.

Ten siniak wyglądał jednak fatalnie! Twoje ramię było na przemian fioletowe i żółte, a do tego jeszcze bardzo napuchnięte. Gdy po raz pierwszy spojrzałeś w lustro, to pewnie nie miałeś nic więcej do powiedzenia niż... "wohaaa"!

- O tak! Gdy zobaczyłem je pierwszy raz po przebudzeniu, to "wohaaa" krzyknąłem wniebogłosy. Jednocześnie zdałem sobie jednak sprawę z tego, jak wielkie miałem szczęście, że obyło się bez żadnego złamania.

Kiedyś po dość bolesnym upadku rozmawiałam z Peterem Karlssonem. Szwed powiedział mi wtedy, że wśród żużlowców jest takie powiedzenie, iż następnego dnia po kolizji człowiek czuje się tak, jakby miał dwa razy więcej lat niż w rzeczywistości...

- Dokładnie tak! On już wie, jakie to uczucie, gdy ma się osiemdziesiątkę na karku.

Na koniec dodał jeszcze: cholera! Taki Woffinden po kraksie czuje się tak, jak ja każdego dnia!

- Biedny PK! Nie zazdroszczę mu tych poranków...

Przecież za dwadzieścia lat będzie z tobą to samo!

- O ile w ogóle dociągnę do tego wieku!

Zastanawiasz się nad swoją przyszłością? Żużel to w końcu bardzo niebezpieczny sport i gdy w ciągu długoletniej kariery nabawisz się wielu kontuzji, to na starość kości nie dadzą ci o tym zapomnieć.

- Mam nadzieję, że mnie taka masakra nie dotknie. A jeżeli już, to będę się martwił wtedy, gdy zachoruję. Na razie cieszę się, że mam trochę szczęścia i skończyło się tylko na ogromnym siniaku. Żyję chwilą i skupiam się na tym, co dzieje się teraz.

Nie masz zamiaru zaangażować się w inną działalność, własny biznes? W końcu kariera żużlowca może trwać latami, ale niewykluczone również, że z różnych powodów skończy się w najmniej oczekiwanej chwili...

- Dzisiaj liczy się dla mnie tylko speedway. Ścigam się i daje mi to wiele radości. Masz jednak rację, że za kilka lat faktycznie będę się musiał zastanowić nad jakimiś inwestycjami i pomyśleć, co chciałbym robić, gdy skończę karierę. Nie planuję jednak wstawiać motocykli do garażu zbyt szybko. Nienawidzę zwyczajnej pracy od ósmej do szesnastej. Nie nadaję się do tego! Będę się ścigał tak długo jak będę mógł.

Przy twoim trybie życia i tak wyczerpującej karierze, na stare lata nie będziesz już miał zbyt wiele energii na ekstremalne zajęcia...

- Dlatego dzięki bogu za "Red Bulla"!

To chyba jedyny środek, który doda ci skrzydeł, gdy raz po raz łupać cię będzie a to w kręgosłupie, a to w nodze. Założymy się, że jako dziadek będziesz siedział na farmie w Australii?

- Będę się martwił na starość, jak już będę miał tą farmę! A zakład o co?

W Polsce zakłada się głównie o jedną rzecz – połówkę czystej...

- ...wódki! O nie, bleee!

Na początku twojej kariery faktycznie mówiłeś, że nie lubisz tego trunku. Nic się nie zmieniło w tym temacie po kilku latach spędzonych w Polsce, a przede wszystkim w toruńskiej "Moskwie"?

- To zależy, czy jest jakaś okazja do świętowania. Jeżeli tak, to mogę wypić jedną kolejkę, spróbować i to wszystko! Generalnie ludzie myślą, że my żużlowcy zachowujemy się o wiele gorzej, niż to jest naprawdę. Kiedy jest czas na jazdę, wtedy się ścigam, gdy zaś mam wolny dzień, to mogę trochę poszaleć. Trzeba znaleźć odpowiednią granicę pomiędzy imprezowaniem a jazdą w zawodach.

To normalne, że ludzie w twoim wieku lubią się zabawić, ale ty wybrałeś drogę profesjonalnego sportowca i wielu ma ci za złe, że zabawiasz się na dyskotekach.

- Jeżeli mam być szczery, to przecież nie różnię się niczym od innych dwudziestoparolatków. Tyle tylko, że ścigam się na żużlu, a poza tym mam też zwykłe życie. Uprawiam tą dyscyplinę, bo ją kocham, ale nie mam zamiaru rezygnować z innych przyjemności, których na co dzień doświadczają moi rówieśnicy. Nie imprezuję cały czas, ale moje życie to nie może być tylko: speedway, speedway, speedway! To nie mój problem, co mówią ludzie. Nie rozumiem, dlaczego robi się tyle szumu o moje życie prywatne. Zazdrośni są czy co?

Nie zazdrośni, ale po prostu zaniepokojeni!

- Dopóki robię dobrą robotę dla klubu i życie, które wiodę poza torem, nie ma wpływu na moje wyniki, to nie ma powodu do obawy. Nie wydaje mi się, żebym kogoś zawiódł i jeżeli mam kłopoty na torze, to wynikają one z innych przyczyn. Tu naprawdę nie widzę problemu.

Ten szum wokół twojej osoby wynika też z tego, iż jesteś w Polsce bardzo popularny. W szczególności wśród młodych dziewczyn. Co jest dla ciebie bardziej wartościowym komplementem, gdy kobieta powie ci, że jesteś dobrym żużlowcem, czy też dobrym człowiekiem?

- Dobrym człowiekiem! Zresztą, wydaje mi się, że nim jestem. A na pewno robię wszystko, żeby tak było. Wiem, że jest wielu ludzi, którzy lubią mnie tylko dlatego, że radzę sobie i odnoszę sukcesy jako żużlowiec. Na tej bazie nie da się jednak zbudować szczerej relacji, bo taka prawdziwa międzyludzka przyjaźń może powstać tylko wtedy, gdy lubi się człowieka, a nie to, co on robi.

Trudno więc w żużlu o kumpla na dobre i na złe?

- Wydaje mi się, że za dobrych znajomych uznać mogę większość zawodników, z którymi się ścigam. Nie ma zbyt wielu ludzi, z którymi bym się nie dogadał. Z różnymi żużlowcami mamy taką zasadę, że to co się dzieje na torze nie ma prawa wpłynąć na nasze kontakty prywatne.

Co z innymi ludźmi? W końcu, gdy odnosisz sukces, to wtedy jest wielu, którzy chcieliby być blisko, ale gdy przychodzą niepowodzenia, to zostajesz sam...

- Słusznie twierdzisz, bo o tym można przekonać się szybciej, niż wielu ludziom się wydaje. To jedna z pierwszych lekcji, których nauczył mnie speedway. Kiedy byłem młody i szło mi nieźle, to tacy przyjaciele pojawiali się zewsząd. Pierwsze porażki sprawiały, że nagle znikali nie wiadomo gdzie. Nie potrzeba więc wiele czasu, aby przekonać się, kto jest twoim prawdziwym przyjacielem. Na szczęście obracam się także w gronie bliskich mi osób, które z żużlem nie mają wiele wspólnego.

Jaki jest Darcy Ward? Towarzyszy ci przecież bardzo często, jest na każdym Grand Prix. Wspiera cię jako pierwszy, czy raczej robi sobie jaja, gdy coś ci nie idzie?

- Jedno i drugie, ale chyba z przewagą nabijania się ze mnie! To świetny kumpel i jest naprawdę bardzo zabawny. Darcy jest jednak młody i jak większość w tym wieku trochę głupkowaty. Nie zrozum mnie źle, nie mam na myśli, że jest głupi! Po prostu czasem wpadnie na tak dziwaczny pomysł, że patrzę, co on robi i boki zrywam. Doceniam go jako przyjaciela i żużlowca, bo chłopak ma talent. Jeździmy w tej samej drużynie i spędzamy razem mnóstwo czasu. Interesują i bawią nas te same rzeczy, więc świetnie, że ktoś taki mi towarzyszy.

Osobiście znasz też najlepszych żużlowców na świecie, którzy dla wielu ludzi są idolami i autorytetami. Jest jakiś sportowiec, z którym spotkanie zrobiłoby na tobie wielkie wrażenie?

- Moim ulubieńcem jest Travis Pastrana i gdybym mógł się z nim kolegować, byłoby to coś! Poznałem go raz w Warszawie, gdy przyjechał tam na zawody. Idę o zakład, że miałbym niezły ubaw, gdyby udało nam się kiedyś spotkać i pogadać tak na luzie.

Ten facet to prawdziwa legenda! Śledzisz to, co robi w ramach akcji promocyjnych firmy, która go sponsoruje?

- Jasne, że tak! Widziałem też, co pod tym samym szyldem wyprawiał na katowickim "Spodku" Jarek Hampel.

A ty miałbyś pomysł i odwagę na jakiś numer w ich stylu?

- Mógłbym na przykład skoczyć z tego dachu ze spadochronem!

Na motocyklu?

- Jasne, o ile on też miałby spadochron bądź te "Red Bull'owe" skrzydła! Ta firma ma głowę do takich pomysłów i nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby i mnie chcieli sponsorować.

Z wielkich ikon wymieniłeś tylko Travisa. Nie marzy ci się spotkanie z jakąś słynną, piękną kobietą? Na przykład popularną aktorką lub piosenkarką?

- (po długiej chwili namysłu) Każda byłaby dobra...

Jest jedna konkretna, z którą randka byłaby większym osiągnięciem niż zdobycie tytułu mistrza świata?

- Cholera, tak!

Serio?

- Chyba tak... Nie wiem. Nie ciągnij mnie już za język!

Niech ci będzie. Pogadajmy więc o tym, że pewnie z tysiąc ludzi mówiło ci, iż mógłbyś być bratem bliźniakiem Roberta Kubicy?

- Tak, tak! Tego kierowcy Formuły 1, czy coś takiego?

Czy coś takiego? Kubica to Polak, który jest tu ikoną. Co prawda stwierdził ostatnio, że oglądanie Formuły 1 w telewizji musi być strasznie nudne.

- Też tak myślę, ale oni sami wykonują strasznie wymagającą i niebezpieczną robotę. W sportach motorowych to chyba najtwardsi z twardych.

Niemniej jednak zarabiają na tym miliony, mieszkają w Monako i wiodą dość bajkowe życie. Nie zazdrościsz?

- Oczywiście, że trochę tak, choć gdybym był na ich miejscu, to pewnie nie przeprowadziłbym się do Monte Carlo. Wróciłbym do mojej Australii i kupił domek na plaży. Nic więcej do szczęścia mi nie potrzeba...

Komentarze (0)