Stefan Smołka: Dwa lata bez Łukasza

Memoriał dla uczczenia Świętej Pamięci Łukasza Romanka jest, poza sportowym wydarzeniem dużego kalibru, zwłaszcza w wymizerownym pod tym względem Rybniku, także okazją do przypomnienia żużlowca i człowieka, który w tak młodym wieku odszedł od nas nagle przed dwoma laty, 2 czerwca 2006 roku.

Łukasz urodził się 21 sierpnia 1983 roku. Dokładnie w tym samym dniu miesiąca, tyle że pół wieku (dokładnie 51 lat) wcześniej na świat przyszedł inny wielki żużlowiec rybnicki – legendą już owiany – Joachim Maj. Co ciekawe, obaj wymienieni żużlowcy prezentowali podobny styl jazdy, posiedli dość rzadko spotykany, a niezwykle nobilitujący w tym specyficznym sporcie skarb, mianowicie umiejętność błyskawicznego wychodzenia spod taśmy startowej. Obaj preferowali także jazdę bliżej krawężnika, rzadko też decydowali się na ostre szarże z dalszych pozycji (doskonały żużlowiec musi to umieć czasem zrobić, bo fizycznie nie da się zawsze wygrywać startów, a coś do „powiedzenia” ma tu też sprzęt). Cały ten, przyznać trzeba, zaskakujący zespół analogii w charakterystykach stylu obu żużlowców, tak odległych od siebie pokoleń, był czysto przypadkowy. Obaj panowie bowiem nawet się nie znali, a Romanek o wielkim Maju mógł co najwyżej ledwie słyszeć lub czytać w nielicznych owego czasu publikacjach. Nigdy też nie nazywał Maja swoim idolem. To już do Antoniego Woryny porównywany był częściej (był też na jego pogrzebie), ale trzeba tu powiedzieć, że Worynę każdy upadek hartował i wzmacniał, natomiast Romanka blokował, powoli krok po kroku zabijał. Z miękkiej gliny to był ulepiony człowiek, a ciężki i twardy sobie wybrał kawałek chleba. Może powinien pójść inną drogą?... Był ambitny, dobrze ułożony, do tego przystojny, podobał się dziewczynom. Tacy często są twarzą znaczących firm, robią kariery w biznesie.

Łukasz Romanek był wielkim talentem, brylantem wśród utalentowanej młodzieży polskiego żużla na początku tego wieku. Mistrz Europy, Mistrz Polski w oficjalnych zawodach młodzieżowej rangi, ale także..., o czym nikt nigdy się nie dowiedział: mistrz okręgu, mistrz Rybnika, mistrz własnego podwórka – toru na swoim własnym, a raczej ojcowskim polu. Tam był – jedynym – rekordzistą toru, a pewnie i mistrzem świata w swojej bardzo bogatej – nazbyt bogatej – wyobraźni. Tam słyszał nieustający aplauz publiczności. Szkoda, że poza nim nikt więcej tego nie słyszał.

Ten wspaniały młody człowiek, jak się w makabryczny sposób pokazało, toczył nie jedną sportową, lecz conajmniej dwie życiowe batalie. Pierwsza miała miejsce na torze rybnickiego stadionu, gdzie imponował obowiązkowością, padał i wstawał, ale nie stwarzał najmniejszych problemów wychowawczych. Druga natomiast walka – po stokroć ważniejsza, dziś, za późno to wiemy – toczyła się w przydomowej samotni, do której przed wszystkimi uciekał, gdzie był niepokonany, tyle razy zwyciężał – a ściślej mówiąc w jego własnej głowie. Tam widać nie spotkał ani godnego siebie przeciwnika, ani niestety sojusznika. Na torze wygrywał i przegrywał, lecz pomimo bólu gwizdów nigdy się nie poddał (nawet śmierci na torze sobie nie wybrał). Natomiast tam w głowie Zwycięzcy uległ w końcu podszeptom złego. Tam dopiero przegrał naprawdę. Kto z otaczających go ludzi zawinił? Nie miał przyjaciół?... A może nie chciał mieć?

Łukaszu, wcale nie musiałeś zostawiać nas samych! Też czujemy się winni. Teraz, dzięki Tobie, mniej już wygwizdujemy chwilowo przegranych. Wiele nas nauczyłeś! Wybacz, tylu nas w Ciebie – tak zwyczajnie, po ludzku – wierzyło. Dziś modlimy się tylko, abyś dalej zwyciężał i łaski obfite czerpał z bliskości Pana.

Stefan Smołka

Źródło artykułu: