Stefan Smołka: Na finiszu sezonu

 / Znicz
/ Znicz

Rozstrzygają się ostatnie zagadki żużlowego sezonu 2010. Poznajemy nowych-starych mistrzów krajowych rozgrywek - tak indywidualnych, jak i drużynowych - seniorów, juniorów i miniżużlowców, a także nowych championów europejskich i światowych rozdań (serdeczne gratulacje dla Tomka Golloba! - nikt już nie ma prawa wątpić kto jest najlepszym żużlowcem w historii). Dodatkowo szykują się nowe regulaminy rozgrywek krajowych.

W tym artykule dowiesz się o:

Na podsumowania i analizy przyjdzie czas później, gdy już tabele, poszczególne klasyfikacje i same nowe zasady gry otrzymają kształt ostateczny. Dziś tylko parę refleksji na gorąco, z małymi odniesieniami do przeszłości.

Mistrzem Polski i zdobywcą Złotego Kasku jest Janusz Kołodziej. Dodajmy - mistrzem i zdobywcą całkowicie zasłużonym. Nie pierwszym zresztą i pewnie nie ostatnim. JK to był zastanawiający i najbardziej dziwny transfer przed sezonem. Wymiana Kołodzieja za Kasprzaka pokazała, że mądrość prezesa znaczy więcej niż fura kasy. Janusz, już wcześniej niczego sobie wojownik, dostał dodatkowego kopa, odrodził się dla wyzwań najwyższych, natomiast Krzysztof Kasprzak poza brytyjską ligą, gdzie autentycznie błyszczy, na polskich torach raczył pogrążyć się w stagnacji. Pozostał dobry, ale bez odrzutu do góry. Ten ruch Józefa Dworakowskiego - prezesa niezłomnego - był majstersztykiem. Zresztą dotyczy to także nieustępliwości względem młodego Przemka Pawlickiego, którego ultimatum (a raczej jego ojca Piotra) prezes odrzucił, nie sprzeciwiając się jednocześnie jego wypożyczeniu do najgroźniejszego bodaj dla Unii "papierowego" rywala z Gorzowa (co ciekawe Przemek punktował, a reszta Gorzowa trochę gorzej niż przypuszczano - poza Gollobem w kosmicznej formie). Kogo jeszcze z szanownych panów prezesów klubów ligowych byłoby na to stać? Może nawet znalazłby się taki gieroj, ale kto potrafiłby jednocześnie poprowadzić klub do mistrzowskiej korony? Nikt! Oto dlaczego Unii Leszno tego tytułu najszczerzej życzę. Zwycięstwo takiego klubu jest dobrą wiadomością dla speedwaya w ogóle.

Dla Leszna będzie to tytuł do chwały tym większej, iż wysunie klub leszczyński na czoło tabeli ligowej wszechczasów, już absolutnie i bezdyskusyjnie. Dotąd Rybnik i Leszno szły łeb w łeb, szczyciły się dwunastoma tytułami DMP (Unia, gwoli ścisłości już 13 razy wygrała ligę, niestety jeden tytuł w 1984 roku karnie jej odebrano), ale przewaga wielkopolskiego klubu nad śląskim ostatnimi czasy stała się tak wielka, że nazwać ją można tylko przepaścią. Kwestią czasu było ostateczne zdystansowanie spadkobierców wielkiego KS ROW Rybnik. Porównajmy! Atuty Unii są fundamentalne. To jest klub budowany na skale, którego wichry dziejowe nie zmogą. Pod tym względem w Polsce jest to klub bodaj jedyny. O jakich atutach mowa?

Po pierwsze poszanowanie tradycji. Objawia się to na pierwszy rzut oka w nazwie klubu Unia, traktowanej niczym sacrum. Jak, z zachowaniem odpowiednich proporcji, Real, Barcelona, Inter, Bayern, Liverpool, Arsenal, Celtic, ale także skądinąd: Legia, Lech, Cracovia, Jagielonia, Górnik, Ruch czy Widzew. Dalej w szacunku dla tradycji mieści się również empatia dla swoich najwybitniejszych żużlowców z przeszłości. Leszno nie wstydzi się swojego Smoczyka, który mając niesamowity potencjał zginął młodo, przez co cały jego dorobek to "zaledwie" Mistrzostwo Polski i udział (z kompletem punktów) w historycznie pierwszym międzypaństwowym meczu polskiej reprezentacji z Czechosłowacją. Podobny dorobek miał z rybniczan choćby Ludwik Draga - też w końcu Mistrz Polski indywidualnie (1946 r. w kl. 125 cm3) i tak samo pierwszy reprezentant (zresztą współpartner Alfreda Smoczyka w pamiętnym meczu). Jaka jest między nimi różnica dziś, po latach? Pierwszy ma stadion swojego imienia, pomnik, coroczny memoriał, a drugi, gdy zginął w czerwcu br., to w lokalnych mediach zasłużył sobie widać jedynie na wzmiankę w… kronice wypadków. Wybitny żużlowiec, działacz, rybniczanin. Smutne. Gdyby nie SportoweFakty.pl, Tygodnik Żużlowy i dziennik Fakt - media z Rybnikiem mało związane, o zasięgu ogólnopolskim, to ta śmierć zasłużonego dla całego polskiego motocyklizmu człowieka przeszłaby całkiem bez echa. Swego nie znacie…

Co do stadionu, to już dawno ten malowniczo usytuowany rybnicki obiekt powinien być ochrzczony imieniem Antka Woryny, Zmarły w 2001 roku żużlowiec, tak jak Smoczyk, pierwszy pokazał, że… Polak potrafi więcej, niż inni myślą i - jako pierwszy z biało-czerwoną w dłoni - stanął na podium IMŚ w 1966 roku na Ullevi w Goeteborgu. Był najważniejszy, bo pierwszy. Są dowody, że doceniają to we Wrocławiu, w Tarnowie, na Wielkopolsce, cenią to w Anglii, a nawet w Australii - czego zachowało się słowo pisane (będzie okazja to przypomnieć). Tylko w Rybniku coś nie za bardzo chce się pamiętać. Komu rybniczanie oddajecie swój głos? W Gdańsku jest stadion Zbigniewa Podleckiego, w Toruniu Mariana Rose, w Gorzowie Edwarda Jancarza - pięknie. Tyle, że Antoni Woryna ze wszystkimi z nich się ścigał, wg statystyk od każdego z nich był lepszy, a przede wszystkim był tym pierwszym - przecierającym szlaki dla innych Polaków. A jednak wciąż nie ma w Rybniku stadionu Woryny. Pytanie dlaczego? Wyglenda już w tej kwestii się wypowiadał - jest za. Byłby wymarzonym ojcem chrzestnym uroczystości przemianowania stadionu MOSiR!

Wracając do Leszna, godzi się wskazać i pochwalić jakże widoczny ukłon dla tradycji oraz gesty wsparcia ze strony miasta, rajców i prezydenta. To są konkretne pieniądze, które - jeśli stabilne i z głową lokowane - ratują budżet żużlowej sekcji, a tylko wtedy prezes ma komfort śmielszych decyzji. Dotacje oraz idące za nimi w naturalnej konsekwencji sukcesy promują w znakomity sposób samo miasto oraz jego bieżące dokonania. Zyskują wszyscy - tak to działa. Wierzyć, że klub z tradycjami, i z misją szkolenia i wychowywania, da radę sam biznesowo się utrzymać, to znaczy wierzyć w cuda, to znaczy innymi słowy oddawać klub we władanie mocy niepewnych, koniunkturalnych. Radni stawiający na baczność i podważający uczciwość prezesa, który wykonuje taką świetną robotę jak prezes Dworakowski nie grzeszą nadmiarem wyobraźni. My wyborcy niewiele możemy z tym zrobić, ale zawsze jednak co parę lat mamy to coś, mamy… wybór.

Problem braku wychowanków w mistrzowskiej drużynie z Leszna jakoś nie istnieje. Tak samo jak w Toruniu czy w Zielonej Górze. To nie przypadek, że właśnie te kluby wodzą rej w najwyższej lidze. Może, owszem, być gorszy sezon czy dwa, gdy chodzi o nabór i postępy młodzieży, ale ważne, że wciąż idzie nowe, trwa ustawiczny, na wysokim poziomie proces szkolenia. Tak to jest, że w drużynie budowanej na lata musi być kilku swoich "Chłopców z Placu Broni", inaczej prędzej czy później posypie się misternie składany domek z kart. Zobaczmy ilu wychowanków Unii jeździ w polskich ligach. Armię zaciężną kibice uwielbiają, ale tylko tak długo, dopóki bije wszystkich i wszędzie. A jak nie, to słychać gwizdy i złorzeczenia. Turystów jednego czy dwóch sezonów można ewentualnie szanować, ale nie kochać, bo jutro będą bić równie niskie pokłony innym chlebodawcom.

Sztandarem Unii był i przez lata pozostaje honorowy obywatel miasta Leszna Leigh Adams. Za wierność barwom traktowany jak swój. Na ten rok znakiem firmowym Unii jest Damian Baliński, na którego klub i kibice zawsze mogą liczyć. Gdy dodamy Jarka Hampela i Kołodzieja, to wygraną każdej innej drużyny w meczu ligowym uznać trzeba za sensację, a o frekwencję na trybunach akurat w Lesznie nie muszą drżeć z trwogą.

Stefan Smołka

Źródło artykułu: