ROW z urobkiem na czele
Był to ostatni rok w długiej serii – od 1962 do 1968 roku – siedem lat absolutnego panowania w rozgrywkach ligowych jednego klubu, z czwórką "muszkieterów" na czele: Joachim Maj, Stanisław Tkocz, Antoni Woryna i Andrzej Wyglenda. KS ROW Rybnik wciąż zwyciężał – to już drażniło, uwierało tu i tam. Nic nie dawały uporczywe próby detronizacji tego specyficznego górniczego majstra (sztajgra, hajera czy ślepra), utożsamianego z (dumnymi pomimo wszystko) familokami przy kwalowickich, rymerowskich (kochano Siwka) i Hoym-gruby (we Niewiadomiu) hołdach. A hołdy, to były hałdy – takie śląskie sztuczne góry z wydobytej spod ziemi bergi (wypłukanej na kopalnianej płuczce skały), pomieszanej jeszcze, w tamtych czasach niedoskonałej technologii obróbki, ze sporą ilością życiodajnego węgla. Był to (i czasem pozostał – oby trwał!) element krajobrazu, swoistego folkloru, ale także, powiedzmy to: źródło utrzymania dla wielu biednych rodzin wielobarwnego Górnego Śląska XX wieku. Nie wstydźmy się statusu prowincjuszy, a prawo do metropolii zostawmy od wieków godniejszym, jak: Kraków, Warszawa, Poznań, Wrocław i Łódź. Siła prowincji znaczy dużo więcej. Mała ojczyzna – faterland to ni ma żodno gańba. Tak pięknie pokazuje to radość przez łzy Lukasa Podolskiego – futbolowej gwiazdy światowego formatu – skromnego chłopaka, upieczonego (jak Włodzimierz Lubański 40 lat wcześniej) w powojennym tyglu miasta Gliwic.
Klub z Rybnika tym razem wygrał w ekstraklasie z niewielką, zaledwie dwupunktową przewagą nad coraz błyskotliwszą w swojej szlachetności Stalą z wielkopolskiego Gorzowa i trzypunktową różnicą do trzeciej w lidze legendarnej Sparty (Wrocław). Czwarta była Stal Rzeszów – w pewnym sensie pomagająca zdyszanemu liderowi – wygrywająca trudne mecze końcówki sezonu ze Spartą oraz swoją imienniczką z Gorzowa. Stąd pewnie humorystyczny rysunek skopiowany powyżej z podsumowania sezonu ’68. W drugiej lidze tryumfował Śląsk Świętochłowice (wysokie loty Muchy i Pawła Waloszka), a Leszno przegrało baraże z Bydgoszczą. O całej tej końcówce rywalizacji z pogranicza obu lig można by jeszcze długo. Pokomplikowano tam regulamin dziwacznym dwuletnim cyklem awansów i spadków, a do tego doszły "sensacyjne" wyniki ostatnich meczów, brutalna jazda, wykluczenia i walkowery. Wracając do ówczesnej ekstra, warto przypomnieć, że rok wcześniej przewaga rybniczan nad wicemistrzem znad morza (Wybrzeżem Gdańsk) wynosiła aż 8 punktów. Mecze pomiędzy pierwszą trójką sezonu 1968 dostarczyły wielkich niezapomnianych emocji. ROW przegrał w Gorzowie (jednym punktem) po niesamowicie dramatycznym meczu, mimo iż najlepszym zawodnikiem całego spotkania był Andrzej Wyglenda (12 pkt. – w rewanżu najlepszym zawodnikiem sierpniowego meczu w Rybniku był tyleż rywal, co bardziej kolega Wyglendy z kadry, imiennik – Pogorzelski – 11 pkt.), dalej ROW przegrał we Wrocławiu dość wysoko 34:43. Tam, na olimpijskim stadionie im. Gen. Karola Świerczewskiego, najlepszy obok trenującego także boks – rewelacyjnego na początku swojej kariery Jerzego Trzeszkowskiego, był Antoni Woryna – bojownik okryty zasłużoną sławą – uprawiający wcześniej motocross, dobrą szkołę żużlowego życia (obaj po 12 pkt.). Potem niespodziewanie zespół z Rybnika splamił się klęską 1 września na torze w Częstochowie, w dodatku z osłabionym mocno (po fatalnym upadku lidera Wiktora Jastrzębskiego) Włókniarzem. W Bydgoszczy natomiast już wcześniej – wiosną – w tradycyjnie ciężkim boju sportowych niby-górników z usportowionymi niby-milicjantami padł sprawiedliwy remis. Stało się to tylko dzięki fantastycznej postawie "starego jak świat" – 38 lat – Mieczysława Połukarda w ostatnim wyścigu tego kwietniowego dnia, kiedy to zasłużony kapitan Polonii w wielkim, porywającym stylu zwyciężył niepokonanego dotąd w meczu – najlepszego notabene ligowca sezonu ’68 – Antoniego Worynę (kto wtedy mógł przypuszczać, że tego samego lidera Polonii jesienią czekać będzie taka tragedia – amputacja nogi i koniec burzliwej kariery). To były w 1968 roku jedyne straty punktowe drużynowego mistrza ligi. Resztę potyczek rybniczanie wygrali. W ten sposób fetowano pod koniec września 1968 roku w Rybniku jubileuszowy – dziesiąty tytuł DMP.
Jerzy Kubik, Joachim Maj i Zygmunt Krzyżak – mechanik ROW-u i polskiej kadry
Zapytany o przyczyny wyrównanej walki w lidze kierownik rybnickiej drużyny Jerzy Kubik wypowiedział tuż po ostatnim, zwycięskim, w sezonie meczu z Polonią dla Trybuny Robotniczej takie oto znamienne słowa: - ... Po pierwsze czołowe zespoły w lidze poczyniły wyraźne postępy w porównaniu z poprzednimi latami, wprowadzając do swych zespołów wielu młodych, utalentowanych zawodników, a my zatrzymaliśmy się trochę w miejscu. Po drugie, i to jest chyba rzeczą najważniejszą, nasz zespół był ponad miarę eksploatowany tworząc trzon reprezentacji Polski, zarówno w drużynowych i indywidualnych mistrzostwach świata, prawie cała nasza drużyna startowała także w turniejach o Złoty Kask. Ten fakt musiał się ujemnie odbić na postawie zespołu w końcowej fazie mistrzostw ligi, tym bardziej, że kilku naszych najlepszych zawodników, jak Wyglenda czy Woryna, nie było w pełni sił, lub w ogóle nie startowało w kilku najważniejszych dla nas ligowych pojedynkach. Mocno wyeksploatowany został także nasz sprzęt. Żadna maszyna nie wytrzyma tak intensywnych startów...
Mistrzostwo Polski, a ani słowa pychy czy zarozumiałości. Jest tu raczej wyczuwalne zmęczenie materiału. Nadeszła niebawem zmiana warty (zresztą znad Warty), a dotknęła w pierwszym rzędzie zasłużonych ośrodków Częstochowy, Rzeszowa, Gdańska i Wrocławia, które doznały w następnych latach goryczy degradacji do niższej ligi. Rybnik, jak się okazało upadł w następnym roku (Stal Gorzów na czele). Odzyskał potem na krótko prymat w lidze, a po sezonie ‘72 z ogromną przewagą punktową sięgnął (po raz dwunasty) znów po kolejny złoty tytuł DMP. Nikt wówczas nie mógł przypuszczać, że to będzie "ta ostatnia niedziela". Nigdy potem już Rybnik nie stanął na czele żużlowej elity. Tak to już miałoby zostać? Nie gódźmy się przynajmniej na oswojenie z tą myślą! Wiara przenosi góry!
Drużyna ROW 1968/69, od lewej stoją: Alojzy Norek, Jerzy Gryt, Andrzej Wyglenda, Karol Peszke, prezes Tadeusz Trawiński, Antoni Woryna, Stanisław Tkocz i mechanik Zygmunt Krzyżak, na motocyklu siedzą: kierownik Ludwik Draga i kapitan Joachim Maj. Na tej fotografii jest wszystko co najlepsze – personalnie w rybnickim żużlu w całej jego długiej historii.
Dziesiąty tytuł DMP bez wątpienia Rybnikowi się należał, bo KS ROW pozostawał wciąż świetnie poukładaną firmą produkującą naprawdę dobry żużel. To byli sami wychowankowie, a zarazem nikt z wielkich stamtąd nie odchodził, choć przecież musiało dochodzić do starć i konfliktów. Wiadomo, to były czasy sportu rzekomo amatorskiego (sportowcy gdzieś tam niby pracowali zawodowo, ale... tajemnica poliszynela – wszyscy wiedzieli, że w odniesieniu do najlepszych to była czysta fikcja), a w rzeczywistości quasi-zawodowego. Inne realia – nie ma dwóch zdań. Ale też ostre zwarcia w zespołach ludzkich to jest takie normalne, zwłaszcza gdy w jednym miejscu znajdzie się tyle wybitnych indywidualności. Jakimś cudem udawało się łączyć wodę z ogniem prezesowi Tadeuszowi Trawińskiemu. Walczył o każdego podopiecznego, w którym dostrzegł pożytek dla drużyny i polskiej reprezentacji (nie zawsze z powodzeniem – casus Henryka Gluecklicha). To też temat na niejedno opowiadanie, bo były przecież próby rozbicia jedności ROW, tak od zewnątrz, jak i od środka. Nic z tego nie wyszło, bo nad wyraz skuteczna była stosowana wtedy mądra metoda kija i marchewki, czyli przemyślane systemy motywowania ludzi.
Poza wrodzoną inteligencją, oraz dostrzegalnym gołym okiem majestatem władzy, najlepszemu w historii prezesowi żużlowemu w Rybniku, pomagała niezwykle silna osobowość – charyzma. Prezes nigdy tej swojej drużyny – "oczka w głowie", nie zostawiał samopas, starał się być z zawodnikami zawsze, na dobre i złe (mogę dać na to liczne, potwierdzone przez starych żużlowców przykłady), nie opuszczał zespołu, choć, trzeba przyznać, miał do tego zmyślnie dobranych pomocników (na tym polega siła dobrego szefa). Wśród nich, nie mniej zasłużeni: Antoni Fic – sumienny i pracowity sekretarz klubu, Jerzy Kubik – kierownik drużyny, wybitny na owe czasy menedżer i selekcjoner, który co ciekawe nigdy nie był żużlowcem), Ludwik Draga – wspaniały po wojnie sportowiec i motocyklista, potem ceniony ekspert i znawca techniki motoryzacyjnej, z papierami instruktora i trenera, pełniący wówczas rolę prawdziwego, a nie zawsze docenianego, ambasadora miasta Rybnika. Dalej wymienić by należało: Joachima Maja i Stanisława Tkocza, a zaraz po nich Antoniego Worynę, Andrzeja Wyglendę i Jerzego Gryta – wciąż doskonałych wtedy czynnych żużlowców, a jednocześnie wychowawców licznej w Rybniku młodzieży.
Prezes Trawiński z pucharem
Prezes Trawiński bywał także na prawie wszystkich meczach wyjazdowych, gdzie zabierał często (dla higieny?) swoją małżonkę. Trawiński bezustannie pokazywał, że chce stworzyć w Rybniku jedną wielką sportową rodzinę. I to mu się w tamtych trudnych czasach powiodło. Były to częste wspólne spotkania w klubie, integracyjne – z całymi rodzinami żużlowców – wyjazdy do Ustronia, Wisły czy Zakopanego. A w rodzinie, jak to w rodzinie, nie zawsze jest sielanka tzn. nie wszyscy bezgranicznie i na pokaz się kochają. Była to taka prawdziwa – także dlatego, że niedoskonała – wielka i wspaniała Rodzina, z pełną magicznych znaczeń wizytówką na obtrzaskanych drzwiach klubu z jakże dumnym napisem: KS ROW Rybnik.
Pieczęć klubowa ROW-u
Stefan Smołka
PS. Rysunek i fotografie pochodzą ze starych programów i wycinków prasowych