Ewelina Bielawska: Na wstępie zapytam jak czuje się obecnie Rafał Wilk?
Rafał Wilk: Czuję się dobrze. Wszystko jest w porządku. Cały czas do przodu.
Jeśli pozwolisz, przejdę najpierw do niezbyt dla ciebie miłego tematu. A mianowicie 3 maja 2006 roku, kiedy to będąc zawodnikiem krośnieńskich Wilków walczysz o cenne punkty na torze przeciwko zespołowi GTŻ-tu Grudziądz. Rozpoczyna się czwarty bieg tego dnia. W odsłonie tegoż spotkania obok ciebie można ujrzeć Aleksieja Charczenko, Leona Madsena oraz Martina Vaculika. Walcząc o cenne punkty, na ostatnim łuku, jeszcze przed linią mety wpadasz w koleinę, zahaczasz o bandę i upadasz na tor. W dodatku jadący za tobą Martin przejeżdża ci motorem po plecach. Pamiętasz tę chwilę?
- Tak, pamiętam, że od samego początku meczu ciągnęło mnie w tę bandę. Za pierwszym razem się odbiłem, za drugim to samo. Wyratowałem się, ale chyba do trzech razy sztuka, bo przy kolejnym biegu nie udało się. Odbiłem się tak mocno, że upadłem z motocyklem. Pech chciał, że jechał za mną Martin, który też upadł. Ja dostałem jego motorem w plecy. Tak to właśnie było. Jeden wyścig się skończył, drugi się zaczął. Trzeba żyć dalej.
Co wówczas czułeś?
- Co czułem? Najbardziej z tego wszystkiego bolał mnie kciuk i plecy. Dziwne to było uczucie. Chciałem, żeby wyprostowali mi nogi, a one nie były proste. Nie zdawałem sobie wówczas sprawy z tego, co się dzieje. Praktycznie cała prawda wyszła dopiero po operacji. Badania trwały długo, później dostałem "głupiego Jasia" stąd nie byłem do końca świadomy tego, co się dzieje wokół mnie i ze mną.
Przewożą cię do szpitala. Tam przechodzisz operację, po której lekarze oznajmiają ci, że nie będziesz mógł poruszać się o własnych siłach i jesteś skazany na wózek inwalidzki. Jak reagujesz na te słowa?
- Po operacji lekarze przedstawili mi ostateczną wersję tego, jak sprawy się mają. W mało przyjemny sposób było to załatwione. To były słowa typu "nie będzie pan już chodził, a tym bardziej jeździł na żużlu". Moja reakcja mogła być tylko jedna. Wiadomo, że w takich momentach włącza się w człowieku mechanizm obronny. Stąd też niezbyt miło potraktowałem tego lekarza. W sumie podobnie jak i on mnie w takiej chwili.
Jesteś niezwykle silną osobą, gdyż od tej chwili mimo przeciwności losu jakie cię spotkały, z uśmiechem na twarzy idziesz przez życie. Tak mi się przynajmniej wydaje, gdyż ilekroć widząc ciebie wydaje mi się, że naprawdę cieszysz się życiem, a z twojej twarzy nie znika uśmiech.
- Myślę, że masz rację. Pewien Rafał Wilk umarł 3 maja i nowy się narodził. Nie ma sensu żyć przeszłością. Tak było kiedyś, zaś dziś jest historią, życie wciąż toczy się dalej. Nie ma wyjścia jak tylko odnaleźć się w tym co jest teraz. Staram się cieszyć moim życiem nadal. Robię to, co kochałem, co przynosiło mi satysfakcje. W tym właśnie się spełniam. Całe życie byłem związany ze sportem i tak jest nadal. Stąd można często ujrzeć na mej twarzy uśmiech. Nie będę przecież płakał, z tym trzeba żyć.
Jak obecnie wygląda rehabilitacja i twój stan zdrowia?
- Szczerze mówiąc ani do przodu, ani do tyłu. Wcześniej było sporo tej rehabilitacji, ponieważ na samym początku spędzałem w szpitalu po 6 godzin dziennie. Dodatkowo ćwiczyłem również w domu. Obecnie rehabilitacja polega na masażach. Przychodzi do mnie znajomy i masuje mnie. Myślę jednak, że taką najlepszą rehabilitacją i fizyczną i psychiczną jest mój rower na którym teraz jeżdżę, pochłania sporo mojego czasu.
Kiedyś można było obejrzeć na którejś ze stron w internecie film, na którym stawiasz pierwsze kroki. Są już więc takie małe postępy?
- Tak, dokładnie. Stawiałem pierwsze kroki, ale ze stabilizatorami na nogach, gdyż innej możliwości nie ma. Wygląda to więc tak jak widać. Nie chodzę dzięki temu ani szybciej, ani wolniej. Czy to jakiś postęp? Nie sądzę, to takie bardziej pseudo chodzenie. Ale racją jest, że zawsze człowiek jest w pionie.
Uwielbiasz sport. Wielokrotnie to podkreślałeś. Jakie dyscypliny uprawiasz? Z tego co wiem zimą można cię często spotkać na stoku.
- Mam specjalnego handbike'a, który można poruszać bez napędzania go przez nogi. Bardzo często na nim jeżdżę. To też było moją pasją życiową wcześniej i nadal nim jest. Narty to również część mojego życia. Po połowie roku usiadłem ponownie do tej dyscypliny. Zakupiłem sprzęt i co roku praktycznie zimą można mnie spotkać na stoku. Coraz lepiej się czuję, są skutki tych jazd, gdyż wychodzi mi to dobrze. Oprócz tych wymienionych dodam jeszcze skutery wodne i quady. Trzymam gaz i jadę. Najważniejsze, że dalej mam wiatr we włosach.
A więc można powiedzieć, że odnajdujesz w tym odskocznię od rzeczywistości?
- Myślę, że tak. Zdrowie psychiczne jest ważne, a rower mi w tym pomaga. Mam plany na przyszłość z tym związane. Startowałem już w kilku zawodach i maratonach i wychodziło mi to nie najgorzej. Zawsze było to piąte miejsce. Liczę jednak, że przyjdą i lepsze wyniki.
Wrócę jeszcze do samego wypadku. To pytanie na pewno zadawane było tobie niejednokrotnie. Jak wyglądały twoje relacje z Martinem po tym wypadku? Wówczas młody, niedoświadczony jeszcze junior miał ogromne wyrzuty sumienia, że do czegoś takiego doszło. Miałeś jakiś żal do niego czy też wytłumaczyliście sobie wszystkie sprawy?
- Nie było nigdy czegoś takiego. Byliśmy, jesteśmy i mam nadzieję, że nadal będziemy przyjaciółmi. Niejednokrotnie mogliśmy na sobie polegać. Przez myśl mi nawet nie przeszło, że miałbym mieć do niego jakieś żale czy złości. Każdy z nas ma swoją misję w życiu. Ja miałem akurat taką. Nie myślałem nad tym "dlaczego Ja, a nie kto inny. Czemu mnie to spotkało?". Takie myśli i złości byłyby chyba najgorsze i najgłupsze z mojej strony. Stąd po co miałem takimi rzeczami i myślami zasypywać swoją głowę.
Jakiś czas później otrzymałeś propozycję pracy na stanowisku trenera w rzeszowskim klubie. Wspomnę, że Martin był wówczas zawodnikiem tej drużyny. Jak ocenisz ten czas spędzony w Rzeszowie?
- Myślę, że było tam fajnie. Pełniłem już w tym momencie inną rolę w tym sporcie. Kiedyś człowiek martwił się sam za siebie, tu przyszło myśleć o całej drużynie i wszystkich zawodnikach. Musiałem przyzwyczaić się do takiej zmiany. Do tego wszystkiego doszedł również stres. Cieszyłem się jednak, że mogę nadal spełniać się w żużlu.
Po przygodzie w Rzeszowie przechodzisz do klubu w Lublinie. Tam też pełnisz funkcję trenera. Chyba spodobała ci się praca w tej roli?
- Tak, bardzo mi się podoba. Jednak trzeba by było zapytać również chłopaków o to, czy rzeczywiście sprawdzam się w tej roli. Może to trochę dziwnie wyglądać - trener jeżdżący na wózku. Jednak mimo tego co się stało, uważam, że nie zmieniłem się. Nastąpiła jedynie zmiana w mym życiu. Kiedyś funkcjonowałem w pozycji pionowej, dziś w siedzącej. Moja osobowość jest mimo tego nadal taka sama.
Zaledwie cztery lata temu byłeś jeszcze zawodnikiem, dziś jesteś w tym sporcie z innej strony – pracujesz jako trener. Pomimo tragedii, którą przeżyłeś właśnie przez tą dyscyplinę nadal zostałeś przy speedwayu. Chyba jednak kochasz ten sport?
- To, że akurat ten sport mnie okaleczył nie znaczy, że mam się na niego obrażać czy nienawidzić. Podchodzę do tego i tłumaczę sobie, że tak po prostu miało być. Gdzieś było to zapisane w kartach, tak pewnie jest.
Czy po tak ciężkich przeżyciach na torze, czasem nie towarzyszą tobie uczucia żalu kiedy spoglądasz na biegi swoich kolegów podczas jakichkolwiek zawodów?
- Nie, nie miałem czegoś takiego. Po prostu zakończyłem jeden rozdział mojego życia. Mam świadomość tego, że nie będę już jeździł i nie miałem innego wyjścia jak tylko się z tym pogodzić. Szukam innych odskoczni, jak chociażby w quadzie czy skuterze by odnaleźć choć trochę tej adrenaliny. Nie chciałem nigdy zamykać się i odcinać od tego wszystkiego. Nie chcę marnować każdego dnia, wręcz przeciwnie, chcę go doceniać.
Twoje najszczęśliwsze chwile w dotychczasowej karierze trenerskiej?
- Myślę, że takowe nadejdą, że są jeszcze przede mną. Walczymy z drużyną o upragniony awans i liczę na to, że właśnie w najbliższym sezonie się to uda. Niewiele nam brakło w tym roku.
Będąc po obu stronach może odpowiedz mi na pytanie, na kim tak naprawdę ciąży większa presja podczas ważnych zawodów, na zawodniku czy też trenerze?
- Uważam, że na zawodniku. Chociaż po części presja ta jest rozłożona na obie strony. Jak się od początku wszystko dobrze układa, to jest w porządku. Gorzej kiedy nie idzie, wówczas trzeba znaleźć te złote środki, rozmawiać z zawodnikami i szukać zmiany. Postawić na najlepiej dysponowanych w tym momencie żużlowców. To jest sport i niczego nie można przewidzieć.
Jak wygląda ten okres czasu pomiędzy zakończeniem sezonu a rozpoczęciem nowego?
- Obecnie w klubie trwa czas poszukiwania zawodników, podpisywania kontraktów. Ustalamy wiele rzeczy, stąd nie jest to okres luźny, ponieważ nie odbywają się mecze. W tym czasie dzieje się wiele innych rzeczy, jest ogrom pracy i dopinanie wielu spraw.
Niedawno Krzysztof Cegielski spróbował własnych sił i pokręcił kilka kółek na krakowskim torze. Nie chciałbyś może pójść w jego ślady?
- Siedziałem już na motorze. Nie jeździłem jeszcze, lecz było to w moich planach. Jeszcze jest na to czas. Choć myślę, że siądę również choć będzie to pewnie wyglądać jak będzie. Znając siebie i swój charakter, myślę, że to nastąpi i się uda. Od dawna jest to w planach więc pewnie się ziści.
Wspominałeś, że w czerwcu przeszedłeś operację, podczas której wymieniono ci w kręgosłupie metalową konstrukcję. Czujesz się już lepiej i nie odczuwasz jej wewnątrz?
- Tak, wymieniany był cały stelaż. Pourywały się tam śruby, pewnie przez mój styl życia. Wyciągnięto mi je i po połowie roku znowu mogłem mieć cokolwiek robione w tym miejscu. Wszystko jest na szczęście dobrze, nie odczuwam już tego. Miejmy nadzieję, że dalej tak będzie.
Jakiś czas temu mówiłeś też o operacji kręgosłupa we Wrocławiu, którą przeszłą pewna pani. Czekałeś na rezultaty tego zabiegu. Jak to wygląda na dzień dzisiejszy?
- Z kręgosłupem jest tak, że dwie osoby mogą mieć taki sam przypadek. Po operacji zaś jedna będzie chodzić, innej zaś to nic nie pomoże. Na początku planowałem, żeby lecieć gdzieś do Chin czy innego kraju. Tam bardzo chętnie przyjmą na taki zabieg, jednak to też kosztuje. Poza tym wyłożenie tak sporej sumy nie zawsze równa się z efektem. Nie daje to gwarancji tego, że po jakimś czasie stanie się na nogach. Trzeba być w pewnym sensie i realistą. Nie jestem jedynym człowiekiem na świecie, któremu się to przytrafiło. Gdyby znalazło się coś na tyle skutecznego, szybko bym się o tym dowiedział zapewne. Jest jeszcze na to czas. To co było niegdyś w medycynie niemożliwe, dziś jest na porządku dziennym leczone. Stąd wierzę, że za kilka lat będzie większa szansa na to, bym o własnych siłach się poruszał.