Mirosław Lewandowski: Kolejnym klubem w twojej karierze był "stary" rywal zza miedzy Polonia Bydgoszcz. Niestety przygoda z "Gryfami" zaczęła się od poważnego upadku w Zielonej Górze...
Jacek Krzyżaniak: Do 2000 r. nie miałem poważniejszych upadków i kontuzji. Wszystko zaczęło się od karambolu w Zielonej Górze podczas meczu pierwszej kolejki DMP. Atakowałem Grzegorza Kłopota. Niestety na wejściu w drugi łuk pierwszego okrążenia wjeżdżając pod niego, wpadłem w koleinę, pociągnęło mnie do przodu i podniosło mi przednie koło. Gdybym jechał sam, poradziłbym sobie z tą sytuacją, ale obok mnie był Kłopot. Uderzyłem w Grzegorza i straciłem na chwilę kontrolę nad motocyklem. W każdym razie to była w 100 proc. moja wina.
Czy pamiętasz coś z tego upadku?
- Przebiegu upadku i uderzenia w bandę nie pamiętam. Wiem jak to się stało jedynie z transmisji telewizyjnej. Ale mam krótkie przebłyski pamięci, ponieważ jak osunąłem się z bandy na tor byłem przytomny. Gdy leżałem podszedł do mnie Tomek Gollob, odpiął mi metalowy laczek i zdejmował kask. Później zacząłem tracić przytomność.
Upadek wyglądał fatalnie. Jaką diagnozę postawili lekarze w szpitalu w Zielonej Górze?
- Miałem połamane obie ręce i przerwane ścięgna. W ciągu godziny musiałem przejść operację, bo inaczej mógłbym mieć niesprawną lewą rękę. Ta operacja się udała, ale lekarze nie wykryli złamania ręki. Dopiero jak zacząłem pić herbatę i lewa ręka zaczęła mnie boleć, zrobili mi prześwietlenie i okazało się, że ona również jest złamana.
Jacek Krzyżaniak jako "Gryf" w barwach Polonii Bydgoszcz
Mimo tak poważnej kontuzji zdołałeś wrócić do drużyny i pomogłeś jej wygrać bardzo ważny mecz z Unią Leszno...
- Tak, to był mecz pomiędzy Polonią Bydgoszcz i Unią Leszno rozgrywany na własnym torze. Wszedłem z rezerwy i wystartowałem w parze z Tomkiem Gollobem. Pamiętam, że dzięki pomocy Golloba udało nam się wygrać bieg podwójnie. Jeszcze wtedy mocno bolała mnie ręka, ale udało się zdobyć bardzo cenne punkty, bo z tego co pamiętam ten mecz był cały czas na przysłowiowym "styku".
W kolejnym sezonie Bydgoszcz musiała sobie poradzić bez braci Gollobów.
- Prawdziwym liderem drużyny był wtedy Andreas Jonsson. Ja starałem się zdobywać jak najwięcej punktów, ale niestety na przeszkodzie stanęły mi problemy sprzętowe. W tamtym sezonie nie wystarczyła zdobycz 7-8 punktów na mecz. Należało zdobywać więcej "oczek". Ale żeby jeździć na wysokim poziomie, trzeba było mieć bardzo dobrze dopasowany sprzęt. Natomiast mnie kompletnie zawiodły silniki, które rozsypywały się niemal w każdym meczu. Po prostu to nie był mój sezon.
Co zmusiło do odejścia z Bydgoszczy?
- Jeździłem coraz gorzej i w końcu zdecydowałem się opuścić ekstraligę. Po prostu nie mogłem pomagać Polonii na tyle, na ile klub tego potrzebował i na ile sam chciałem to robić. Pierwsza liga wydawała mi się dobrą alternatywą, dlatego zdecydowałem się odejść do Grudziądza.
Jaka była różnica między ekstraligą i pierwszą ligą?
- W 2006 r. między ekstraligą i pierwszą ligą była wręcz przepaść i nie chodzi tutaj o sprawy organizacyjne. Klub z Grudziądza zawsze był dobrze zarządzany. Mam na myśli aspekt sportowy. Wtedy w ekstralidze jeździli sami najlepsi zawodnicy, a w pierwszej bywało z tym różnie.
Ale nie zawsze udawało się zdobyć dużo punktów...
- Dokładnie, brak tzw. "elity" nie wyklucza dobrego widowiska. Dla mnie, jako dla zawodnika który całą swoją sportową karierę spędził w ekstralidze, dużym zaskoczeniem były zupełnie obce tory. Nigdy wcześniej nie miałem okazji ścigać się np. w Krośnie. Sezon 2006 odjechałem bez większych problemów. Razem ze mną w Grudziądzu jeździli wówczas Michał Robacki i Tomasz Bajerski.
Niestety następny sezon przyniósł kolejny upadek. Tym razem zrobiło się naprawdę groźnie...
- To było podczas meczu z Wybrzeżem Gdańsk. Nic nie pamiętam z tego wydarzenia. Nawet nie widziałem nagrania kolizji. Szczerze mówiąc nie obchodzi mnie to, z kim jechałem i kto zawinił. Mocno uderzyłem głową w bandę, ale to nie był główny problem. Poważniejsze konsekwencje przyniosło uderzenie głową o tor. Z opowiadań żony wiem, że przez 10 dni byłem utrzymywany w śpiączce farmakologicznej. Nie byłem połamany, ale miałem krwiaka mózgu. Przez długi czas nie było wiadomo, czy będzie potrzebna operacja i otwarcie głowy, czy jednak krwiak się wchłonie.
A jak się czułeś po wybudzeniu?
- Po wybudzeniu i przez cały rok nie do końca wiedziałem, co się ze mną dzieje (śmiech). Przez ten czas działy się ze mną dziwne rzeczy. Czasami traciłem kontakt z rzeczywistością. Bardzo długo dochodziłem do siebie. Pamiętam, a raczej żona pamięta różne wydarzenia. Raz woziła mnie po szpitalu, a ja mówiłem jej gdzie ma jechać. W końcu wyjechaliśmy za szpital. Innym razem chciałem ją zabrać na trening na stadion.
Karierę żużlowca Jacek Krzyżaniak zakończył w Grudziądzu
A mimo to przedłużyłeś kontrakt z GTŻ-em na kolejny rok...
- Przedłużyłem kontrakt, bo byłem przekonany, że będę jeździł. Z resztą wystartowałem w jednym meczu. Dopiero po pewnym wydarzeniu na kolejnym treningu zdecydowałem się skończyć z żużlem. Podczas biegu podniosło mi przednie koło, a ja nawet nie wiedziałem, że to się stało. I tak, jak jechałem na prostej, tak uderzyłem w bandę. Na szczęście nic poważnego się nie stało, ale to był znak, że coś jest nie tak. Gdybym miał 20 lat, to na pewno nie zrezygnowałbym z jazdy, ale miałem już swoje lata, więc postanowiłem zakończyć karierę.
Kiedy oficjalnie zakończyłeś karierę?
- Oficjalne zakończenie kariery nastąpiło w momencie, kiedy nie przedłużyłem kontraktu na 2009 rok. Natomiast z kibicami oficjalnie pożegnałem się podczas turnieju w Toruniu na Motoarenie. Niestety pogoda była przeciwna zakończeniu kariery (śmiech), ale w końcu udało się odjechać bardzo interesujące zawody. Mimo, że to były zawody z cyklu "o majtki prezesa", to zawodnicy nie odpuszczali i walczyli o każdy punkt.
Wtedy również po raz ostatni oficjalnie odjechałeś kilka okrążeń na motocyklu żużlowym.
- Dokładnie, oficjalnie po raz ostatni wsiadłem na motocykl żużlowy. Teraz mogę już sobie jeździć spokojnie, bez medialnego szumu (śmiech).
Który klub wspominasz najlepiej?
- Każdy klub, w którym jeździłem wspominam dobrze. Jednak największym sentymentem darzę Toruń, bo tam stawiałem pierwsze kroki, tam zdałem licencję, zdobywałem pierwsze ligowe punkty. Drużynowo od 1991 do 1996 co roku stawaliśmy na podium. Oprócz tego sześć razy zdobywałem medale MPPK, byłem trzeci w finale Złotego Kasku oraz drugi i pierwszy w finale IMP.
Obecnie Jacek Krzyżaniak kończy studia magisterskie na kierunku wychowanie fizyczne na Uniwersytecie Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy. Pracuje również jako przedstawiciel handlowy w firmie Prosiaczek, której właścicielem jest były sponsor żużlowca Bogdan Sawarski. Od 1989 r. u boku "Krzyżaka" jest żona Aleksandra. Państwo Krzyżaniakowie mają dwie córki, Paulinę i Pamelę. Wychowanek Apatora na każdym kroku podkreśla, że na swoją rodzinę zawsze może liczyć i to dzięki niej udało mu się rozpocząć normalne życie po upadku w Grudziądzu.
Foto: prywatne archiwum Jacka Krzyżaniaka