Oprócz Krzysztofa Cegielskiego, w pubie motocyklowym Red Zone gościli m.in.: były kierownik rzeszowskiej drużyny, Jacek Ziółkowski, prezes sekcji żużlowej Stali Rzeszów, Zbigniew Polak, wychowanek rzeszowskiego klubu, były żużlowiec Piotr Winiarz oraz Janusz Dziobak, który od marca pełni rolę kierownika PGE Marmy Rzeszów.
Pawliccy vs. Unia Leszno
Unia Leszno po zakończonym sezonie 2010 prowadziła negocjacje kontraktowe z Przemysławem i Piotrem Pawlickimi. Włodarze Byków nie doszli do porozumienia z zawodnikami i pod koniec listopada zdecydowali, że obaj bracia będą mogli zostać wypożyczeni jedynie do któregoś z klubów I-ligowych. Braciom Pawlickim do tej pory nie udało się znaleźć pracodawcy i nie wiadomo, czy obaj zawodnicy w ogóle wystartują w sezonie 2011. Rzeszowscy kibice zapytali Krzysztofa Cegielskiego o zdanie w tej sprawie.
- Jest to dla mnie bardzo ciężki i niezrozumiały temat. Ja po prostu staram się tym nie interesować. W ostatnim czasie nie rozmawiałem o tym ani z Przemkiem, ani z Piotrkiem. W ubiegłym roku, gdy były podobne problemy ze startami Przemka, gdzieś tam uczestniczyłem w rozmowach. Teraz naprawdę nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi. Nie rozumiem obydwu stron, ale wydaję mi się, że są one podobnie winne. Oczywiście Przemek i Piotrek mają na to wszystko tak naprawdę najmniejszy wpływ. To jest kolejny rok, w którym nie przygotowują się, tylko myślą gdzie będą jeździć, i czy w ogóle będą jeździć. Widać tutaj taki chory upór z obydwu stron. Ja sobie nie wyobrażam żeby oni nie mogli się porozumieć. Znam osobiście obydwie strony i wiem po doświadczeniach z Januszem Kołodziejem, bo uczestniczyłem w jego rozmowach kontraktowych z Unią Leszno, że z prezesem Dworakowskim - 13 minut i wszystko jest załatwione. W ostatnim czasie nie pytałem ani jednej, ani drugiej strony, o co w tym wszystkich chodzi. Nie chcę się w to wgłębiać, nikt mnie o to nie pytał i nikt nie chciał żebym się w to zaangażował. Musi tutaj być opór z obu stron i chęć dokopania drugiej - mówi Cegielski.
Rzeszowscy fani speedway’a zadawali sobie pytanie, czy start Przemysława Pawlickiego w I-lidze nie zahamuje rozwoju jego kariery.
- Starty w pierwszej lidze to według mnie nie jest krok w tył. Najważniejsze żeby bracia jeździli, bo jeśli mają się rozwijać, to będą się rozwijać w pierwszej lidze. Zawsze byłem zdania, że to nie ma większego znaczenia, czy startujesz w ekstralidze czy w pierwszej lidze. Jest szereg zawodników, którzy jeżdżą w ekstralidze i za bardzo się nie rozwijają. Sam fakt jazdy w ekstralidze nic nie znaczy, trzeba jeszcze po prostu pracować nad sobą. Jeśli nawet Pawliccy mieliby jeździć w pierwszej lidze, to niech tam po prostu jeżdżą. Dziwi mnie fakt, że jeszcze kontrakt Pawlickich nie został dograny. Nie widać również wielkiego zaangażowania ze strony pierwszoligowych klubów. Nie ma zbyt wielu chętnych na pozyskanie tych zawodników. Nie wiem czy nie doszło tam do jakiejś zmowy prezesów. Nie mam pojęcia o co chodzi.
Podczas wtorkowego spotkania doszło m.in. do dyskusji na temat kwoty, za jaką Pawliccy mieliby zostać wypożyczeni z Unii Leszno.
- Ja już tyle historii słyszałem, kto tam ile woła. Przemek to wszystko dementuje, jednak inni mówią, że to jednak jest prawda. Mówi się również, że Unia Leszno chce milion złotych za wypożyczenie. Włodarze klubu również to dementują, jednak jak ktoś chce ich wypożyczyć to odpowiadają: "W Przeglądzie Sportowym napisali ile trzeba zapłacić". Jedna i druga strona nie wykazuje dobrej woli żeby się dogadać. Przemek nie jest osobą upartą pod tym względem, bo on o tych pieniądzach tak za bardzo nie myśli, może tato więcej. Im tak naprawdę najbardziej zależy na jeździe. Pawliccy są chłopakami, których ta jazda naprawdę cieszy i tylko to chcą robić.
Jeden z kibiców stwierdził, że Przemysław Pawlicki za zdobyty punkt zażyczył sobie 4000 złotych.
- To jest bardzo dużo. Niewielu zawodników w ekstralidze zarabia tyle za punkt. Może też tak być, że Pawliccy gdzieś tam się porozumiewają, dochodzą do konsensusu z jakąś drużyną, a nagle następnego dnia wymyślają kolejne sumy. Wcale nie wykluczam, że też tak jest. Jest to chyba jedyna sprawa, której w ostatnim czasie w ogóle nie rozumiem.
Spór Cegielskiego z klubem z Gdańska
W podobnej sytuacji, w której obecnie są bracia Pawliccy był niegdyś Krzysztof Cegielski. Bohater spotkania zapytany został o szczegóły nieporozumień z Wybrzeżem Gdańsk oraz o odejście z klubu po sezonie 2001.
- To była dla mnie bardzo ciekawa i pouczająca lekcja. To nie było tak, że ja chciałem zmienić barwy klubowe ot tak po prostu, próbując odejść z gdańskiego wybrzeża. Miałem tam kontrakt na cztery lata. W drugim roku startów, praktycznie przez pół roku ciężko było się umówić, spotkać i porozumieć z prezydentem, bo tak się nazywał, byłym ministrem spraw wewnętrznych w rządzie Bieleckiego, panem Majewskim. Nie można było się doczekać na spotkanie, na to co mi obiecano, a tym bardziej na pieniądze za swoją jazdę. Doszło do takiego momentu, że musiałem zerwać kontrakt. Zgodnie z zapisem w kontrakcie oraz zgodnie z terminami wysłałem pisma rozwiązujące kontrakt. Klub powinien był wystawić mnie wtedy na listę transferową, jednak gdy się ona ukazała, nie było na niej mojego nazwiska. Doszło do kuriozalnej sytuacji - jeśli nie ma mnie na liście transferowej, nie mogę zmienić barw klubowych. Dla mnie sytuacja wydawała się prosta i przedstawiłem ją w Polskim Związku Motorowym. Wystarczyło spojrzeć na dokumenty, dwa papierki i wpisać mnie na tą listę. W związku stwierdzono, że to nie jest ich sprawa. Uważali, że to sprawa między mną, a klubem i zostawiono mnie samemu sobie. Musiałem podjąć jakieś kroki. Próbowałem robić różne rzeczy. Później bardzo głośno nagłośniono tą sprawę. Zwróciłem się do Ole Olsena, do Międzynarodowej Federacji o pomoc. Oni zupełnie tego nie rozumieli, że klub nie płaci praktycznie zawodnikowi przez cały rok, że zawodnik jeździ tam niczym niewolnik. Nie wiem czego się obawiano w PZM, chyba mocy pana Majewskiego. Ja się nie poddawałem, robiłem co mogłem, uruchamiałem cały świat żeby mi pomógł. W międzyczasie rzuciłem polską licencją panu Witkowskiemu w Warszawie, wziąłem licencję angielską i podpisałem kontrakt ze Startem Gniezno jako obcokrajowiec. To było wszystko chaotyczne, dosyć spontaniczne i zbytnio mi się nie podobało. To jednak były ruchy, które powodowały, że mogłem jeszcze myśleć o jeździe. Nie chciałem być dalej traktowany jak niewolnik. Polski Związek Motorowy jakoś nie miał ochoty się tym wszystkim zająć. Summa summarum, po walce przez całą zimę doszło do zebrania Trybunału przy Polskim Związku Motorowym. Zebrało się trzech niezależnych prawników, rzuciło okiem na te dokumenty i po dziesięciu minutach stwierdzono, że jestem wolnym zawodnikiem i mogę jeździć gdziekolwiek zechcę. Wszystko zrobiłem zgodnie z procedurami i prawem, sprawa wyszła na moją korzyść. Było to bardzo pouczające. Straciłem wówczas całą zimę na te przepychanki, podobnie jak teraz Pawliccy. Stwierdziłem po tym wszystkim, że skończyłem prawo przez tą zimę, ponieważ mam do dzisiaj całą stertę dokumentów po tej sprawie. Cieszę się, że tak to się rozegrało. Od tamtego momentu zupełnie zniesione zostały te ogromne sumy transferowe. Było to bardzo męczące, znajomi próbowali mnie od tego odciągnąć, mówili żebym dał spokój. Na szczęście nie odpuściłem i skończyło się dla mnie pozytywnie.
Wymóg startu w meczu ligowym dwóch polskich młodzieżowców
Tuż po zakończonych rozgrywkach ligowych w 2010 roku doszło do kilku istotnych zmian regulaminowych, które wejdą w życie od sezonu 2011. M.in. na pozycjach juniorskich będą mogli być zgłaszani do składów tylko i wyłącznie żużlowcy z polską licencją. Zadecydowano również, że każdy z nich będzie miał zagwarantowane trzy starty w spotkaniu ligowym. Menadżera Janusza Kołodzieja poproszono o odniesienie się do tej kwestii.
- To jest głębszy temat. Zacznijmy od tego, że prezesi klubów, którzy podejmują decyzje, kierują się swoimi interesami w danej chwili. Jak mają polskich juniorów, to będą dążyć do tego żeby to właśnie oni startowali. Jeśli nie mają Polaków, to chcą dopuścić do startów zagranicznych zawodników. Podobna sprawa dotyczy żużlowców z Grand Prix. Jak ktoś chce się pozbyć jednego zawodnika z Grand Prix, bo wydaje mu się, że zaoszczędzi na tym trochę, no to popiera ten nowy przepis. Jak ktoś ma dwóch żużlowców z Grand Prix, jak Unia Leszno, która pewnie przed tym problemem będzie stawała w przyszłym roku, to dąży do tego żeby w zespole nadal startowało dwóch zawodników z Grand Prix. Dzisiaj nie widać jakiegoś długofalowego myślenia nad całością. Po prostu tylko interesy poszczególnych prezesów kierują ich decyzjami. Różne rzeczy z tego wychodzą.
Krzysztof Cegielski uważa, że w sezonie 2011 możemy być świadkami dublowania na torze niedoświadczonych juniorów.
- Dopuszczono zawodników zagranicznych do startów w lidze i doprowadzono ich do rywalizacji z Polakami. Polacy niekoniecznie wychodzili na tym źle. Czasami preferowani byli zagraniczni, ale nagle okazywało się, że ci polscy są lepsi. Radzili oni sobie i przebijali się w tej rywalizacji. Obcokrajowcy byli wówczas odstawiani na bok, a Polacy byli jeszcze bardziej silniejsi niż wtedy, gdy mieli podane wszystko na tacy. Teraz obawiam się takiej sytuacji, że możemy oglądać wyścigi, gdzie najlepsi zawodnicy będą jechali na rekord toru, a za nimi będzie jechał junior 16, 17-letni i nie zdziwiłbym się jakby na trzecim, czy czwartym okrążeniu oni po prostu dogoniliby go i zdublowali, albo widzieli przed sobą. Może dojść do takiej sytuacji, bo jeśli oni na takim trudnym torze będą jechali strasznie szybko, a ten młody niedoświadczony chłopak będzie się gubił w swojej jeździe, wjeżdżał pod płot, hamował i panował tylko nad tym żeby się nie przewrócić, to wiemy jak szybko można odjechać od takiego zawodnika i z taką prędkością można go szybko dogonić, ale dublując. Być może będą takie zabawne sytuacje.
Liga polska, czy liga światowa?
Starsi sympatycy speedway'a w Rzeszowie narzekali na zbyt dużą liczbę obcokrajowców w polskiej lidze. Pytali oni Krzysztofa Cegielskiego o to, czy jest szansa na powrót do czasów, gdy w lidze startowali sami Polacy.
- Takie mamy czasy. Otworzyliśmy się na Europę, na świat. Kilkanaście lat temu polscy reprezentanci byli bici przez Norwegów, Węgrów, a nawet Włochów. Można by powiedzieć coś za coś. Państwo kibice musieliby sobie odpowiedzieć na pytanie - co jest bardziej atrakcyjne. Doszliśmy do poziomu, którego inni mogą nam zazdrościć. To my kiedyś goniliśmy Anglików, Duńczyków i Szwedów, teraz to oni się nas boją i to oni patrzą na nas pod każdym względem. Sprawa głupich tłumików – oni patrzą, co u nas się wydarzy. Myślę, że nigdy już nie wróci w całości liga polska. Być może lepiej by było oglądać swoich chłopaków, najlepiej ze swojego miasta, dzielnicy czy bloku. Pewnie tak, bo łatwiej się z nimi utożsamiać, niż z chłopakami z Australii, którzy jeżdżą dzisiaj tutaj, jutro już gdzieś indziej, przylatują przed meczem, wylatują po meczu...
Za co kochamy motocykle?
To było ostatnie pytanie, jakie padło ze strony kibiców podczas spotkania z Krzysztofem Cegielskim.
- W motocyklach na pewno jest coś magicznego. Tak naprawdę przed jazdą na żużlu nie jeździłem na innych motocyklach, byłem bardziej kibicem, niż motocyklistą. To co poczułem na torze w Krakowie po siedmiu latach przerwy, to było coś niezwykłego. Było to również to samo odczucie, co sprzed wypadku. Głowa chciała dużo więcej, niż fizycznie mogłem w rzeczywistości zrobić, ale odczucie i przyjemność z jazdy była identyczna. Niczego więcej do szczęścia człowiekowi nie trzeba było. To czuje każdy motocyklista, który gdzieś tam po przerwie krótszej, czy dłuższej siada na motocykl. Motocykl jest motocyklem i ma w sobie coś cudownego. Z motocyklami jest tak, że jeśli ktoś po raz pierwszy próbuje na nich jeździć, to albo się w nich zakochuje, albo nienawidzi. Jeśli się zakocha, to jest to dla niego odskocznia, relaks, przyjemność po całym dniu pracy, najlepszy sposób na to, żeby odejść myślami od codziennych problemów. Doskonale rozumiem wszystkich motocyklistów - zakończył popularny "Cegła".
Na koniec spotkania Krzysztofowi Cegielskiemu wręczono pamiątkowe tableau. Podobny upominek, w podziękowaniu za sześć lat pracy w rzeszowskim klubie, otrzymał również Jacek Ziółkowski, który od marca rozpoczął pracę w klubie z Lublina. - W Rzeszowie spędziłem wspaniałe sześć lat. Pracowało mi się tutaj bardzo dobrze. Poznałem przede wszystkim wiele cudownych osób, bardzo dużo sympatycznych ludzi, którzy mi pomogli zwłaszcza na początku, gdy przyszedłem z Lublina i nie znałem nikogo. Wiele spraw było mi trudno załatwić, ale potem jakoś wgryzłem się w Rzeszów, polubiłem to miasto, starsza córka chyba bardziej, bo myśli o przeprowadzce do Rzeszowa. Pewne sprawy tak się ułożyły, że przynajmniej na pewien czas muszę wrócić do Lublina. Zobaczymy co będzie dalej. Kibicom z Rzeszowa życzę przynajmniej takich emocji jakie miały miejsce w tym cudownym sezonie 2007, samych zwycięstw i radości. Myślę, że nowy kierownik drużyny, który jest tutaj z nami, da sobie radę na pewno nie gorzej niż ja - powiedział na koniec Ziółkowski.