Po miesięcznym pontyfikacie Jana Pawła I, który zmarł nagle, na Tron Piotrowy wybrano krakowskiego kardynała Karola Wojtyłę, który przyjął imię Jana Pawła II. To było najważniejsze historyczne wydarzenie roku 1978. Rozpoczął się wielki zwrot w dziejach świata. Zdumiewający jest zbieg okoliczności, iż tego samego dnia, 16 października 1978 roku, Wanda Rutkiewicz stanęła na szczycie Mont Everest – najwyższej góry świata – jako pierwsza Polka i Europejka. Jeszcze nigdy dwóch Polaków, w dwóch różnych punktach globu ziemskiego – niemal jednocześnie, nie znalazło się tak blisko Nieba. W podobnym tonie utrzymana była papieska depesza gratulacyjna, kierowana bezpośrednio na ręce wybitnej polskiej himalaistki. Himalaje, gdzie zginęła 13 maja 1992 r. podczas szturmu na Kanczendzange, schowały jej piękne ciało tylko dla siebie.
Wanda Rutkiewicz
Ale to jeszcze nie wszystko w temacie polskich zdobywców nieba. Na przełomie czerwca i lipca tego samego roku, jako pierwszy i jedyny Polak, as polskiego lotnictwa myśliwskiego, wytropiony w pułku Wojsk Obrony Powietrznej Kraju z podwrocławskich Strachowic (gdzie i ja miałem przyjemność, choć w zupełnie innej roli, ale w tym samym czasie służyć ojczyźnie) – mjr Mirosław Hermaszewski – na pokładzie "Sojuza 30" poleciał sobie z Piotrem Klimukiem – radzieckim kosmonautą na osiem dni w kosmos. Pełny odlot i... dozgonna sława.
W sporcie roku 1978 wciąż śrubowano rekordy. Dominowały sztucznie napompowane potęgi Związku Radzieckiego, Niemieckiej Republiki Demokratycznej i Stanów Zjednoczonych. W tych krajach nagminnie (nie wyłączając USA) stosowano metody niedozwolonego ukrytego dopingu, dzięki czemu przekraczano w sporcie granice ludzkiej wyobraźni. Dziś wiemy, że wcale nie były to jeszcze w tej dziedzinie rekordy absurdu i hańby. To było nadzwyczaj atrakcyjne medialnie, ale prowadziło wprost do zguby tak pojedynczych sportowców, jak i całego wizerunku sportu, po wielokroć niwecząc jego pierwotne szlachetne coubertinowskie przesłanie – "niech zwycięża lepszy".
Sport polski również przeżywał swoje czasy świetności. Pokazały to choćby igrzyska w Montrealu sprzed dwóch lat, gdzie polska reprezentacja olimpijska zajęła najwyższe w historii miejsce, gdy chodzi o dorobek medalowy. Byliśmy wówczas na kanadyjskich arenach szóstą potęgą świata w olimpijskiej klasyfikacji medalowej! To nie zdarzyło się nigdy potem, mimo słabszej konkurencji choćby z powodu szerokiego bojkotu igrzysk w Moskwie ’80 (za napaść Sowietów na Afganistan, w odwecie w Los Angeles ’84 – niestety bez Polaków). Tymczasem na ten imponujący dorobek IO ’76 (7 złotych medali, 6 srebrnych i 13 brązowych) zapracowali rewelacyjni lekkoatleci: Irena Szewińska, Bronisław Malinowski, Tadeusz Ślusarski, Jacek Wszoła, bokser Jerzy Rybicki, pięcioboista Janusz Peciak, zapaśnik Kazimierz Lipień, fantastyczni złoci siatkarze z osławionym "Katem" – trenerem Hubertem Wagnerem na czele, znakomici piłkarze ręczni (brąz), srebrni kajakarze i szosowi kolarze z legendą Ryszardem Szurkowskim, Tadeuszem Mytnikiem, Stanisławem Szozdą i Mieczysławem Nowickim (zdobył również medal na torze), inni bokserzy i ciężarowcy. Wspomnieć jednak trzeba też fakt wstydliwy w całej tej euforii poolimpijskiej roku 1976. Otóż niejaki Zb. Kaczmarek – złoty medalista IO na pomoście wagi lekkiej został post factum przyłapany na dopingu, za co został pozbawiony medalu. Okazało się, że Polacy i w tej dziedzinie nie chcieli być "gorsi".
Godzi się również powiedzieć słowo o wielkiej nadziei Polaków w sportach zimowych, o Józefie Łuszczku, który w narciarskim biegu na 15 km. zdobył złoto MŚ w Lahti. Nie sposób zapomnieć też o wyczynach Wojciecha Fibaka z drugiej połowy lat 70 – najlepszej polskiej rakiecie tenisowej w historii, a także o wybitnych polskich żeglarzach: Krzysztofie Baranowskim, samotnie opływającym Ziemię, a także pierwszej na świecie kobiecie dokonującej tej sztuki – Krystynie Chojnowskiej-Liskiewicz, która okrążyła Ziemię w marcu 1978 roku. Tuż po nich uczynił to również Henryk Jaskuła – bez zawijania do portów. Kapitanowie Nemo.
Polska piłka nożna (na olimpiadzie srebro) osiągnęła swój szczytowy punkt w dziejach – apogeum możliwości, co z różnych przyczyn niestety nie przełożyło się na wyniki. Za całe uzasadnienie tej tezy wystarczy pewnie kilka nazwisk czynnych zawodników: Jan Tomaszewski, Jerzy Gorgoń, Władysław Żmuda, Henryk Kasperczak, Kazimierz Deyna, Grzegorz Lato, Andrzej Szarmach – prawdziwe tuzy światowej piłki nożnej, a przecież wciąż żywe na stadionach Europy były takie polskie legendy europejskich pucharów i meczów międzypaństwowych, jak: Hubert Kostka, Bernard Blaut, Janusz Żmijewski, Lucjan Brychczy, Antoni Szymanowski, Stanisław Oślizło, Zygmunt Anczok, Adam Musiał, Zygfryd Szołtysik, Zygmunt Maszczyk, czy Robert Gadocha. Ten ostatni przetarł międzynarodowe transferowe szlaki – kupiony do Nantes, a potem podbijający Amerykę, która dopiero uczyła się tej śmiesznej za Oceanem europejskiej odmiany futbolu. Nie sposób wymienić tu wszystkich wielkich i sławnych zawodników, zespolonych geniuszem Kazimierza Górskiego – trenera tysiąclecia, ale przecież znakomitych piłkarzy polskich było w drugiej połowie lat siedemdziesiątych dużo więcej, że ograniczymy się choćby tylko do jeszcze kilku: Piotr Mowlik, Lesław Ćmikiewicz, Henryk Wieczorek, Kazimierz Kmiecik, Andrzej Iwan. Jeśli wymienieni piłkarze nie zrobili indywidualnie większych światowych karier, ani nie sięgnęli po wielkie fortuny, to tylko przez, trudny do zniesienia, ciężar "żelaznej kurtyny", oddzielającej świat Zachodu od prosowieckiego Wschodu. Celowo pominąłem tu dwa absolutnie wybitne nazwiska, ale zaraz do nich wrócimy.
Mundial w Argentynie w roku 1978 to było wielkie święto światowego sportu, porównywalne tylko do Olimpiady – tak jest do dziś i pewnie zostanie. Polacy do Ameryki Południowej, gdzie futbol jest religią, jechali jako faworyci. Tak byli odbierani w świecie za doskonałe wyniki ostatnich lat (podium MŚ w Niemczech z rzuceniem na kolana Italii, Argentyny i Brazylii, złoto i srebro ostatnich turniejów olimpijskich, radosny futbol – ofensywny styl gry, wielkie nazwiska polskich piłkarzy: Tomaszewski, Żmuda, Gorgoń, Kasperczak, Deyna, Lato i Szarmach, którzy byli na liście marzeń menedżerów wielu znaczących klubów Europy). Ale w składzie reprezentacji Polski na Mundial’78, prowadzonej już wówczas przez Jacka Gmocha (Kazimierz Górski po rzekomej "klęsce" w Montrealu, gdzie zdobył srebro, budował swoją legendę – do dziś żyjącą – w Grecji, tam osiągnął Olimp) znaleźli się także dwaj poruszający wyobraźnię piłkarze: Włodzimierz Lubański i Zbigniew Boniek – jeden u schyłku, drugi u zarania swojej kariery. Długo by o tym mówić, ale dziś po latach można zadać pytanie: co by było gdyby... Kazik Deyna wykorzystał "karnego", przy stanie 0:1 – z wyraźną przewagą Polaków, w meczu z gospodarzami. Genialny wykonawca słynnych "rogali" przestrzelił, a niedługo potem Mario Kempes – egzekutor, król strzelców MŚ’78 stuknął nam drugą bramkę i... odesłał Polaków do domu, z miejscem w pierwszej szóstce Mundialu, odebrane wtedy jako prawdziwa klęska, a Gmoch niemal skazany na banicję. Ale... czy ze strony trenera-selekcjonera nie był to błąd zaniechania? Bodaj najwięksi piłkarze polscy w dziejach – zasłużony piękną kartą przeszłości Włodzimierz Lubański, współautor polskiego awansu na Mundial (dwie bramki w wyjazdowym meczu eliminacji MŚ z Danią, tak jak cztery lata wcześniej wyrzucający w Chorzowie Anglików poza burtę WM’74) i żywiołowy rudy ogień – "Zibi" Boniek – wschodząca gwiazda, nie pograli razem na mundialowych stadionach nawet jednej połówki. A przecież to byli wirtuozi, ich grę "z klepki" podczas innych meczów kadry można by serwować dziś jako klasykę gatunku i pokazywać na kursach szkoleniowych całego piłkarskiego świata. Szkoda, że zabrakło Gmochowi odwagi, by wystawić tych dwóch piłkarzy od początku do końca razem, a jednocześnie przemyśleć odsunięcie po każdej pierwszej słabej połowie Kazimierza Deyny, który, delikatnie mówiąc, nie błyszczał w tych dniach nadzwyczajną formą. Krótko potem "Kazik" zakończył reprezentacyjną karierą, wyjechał do Stanów, tam tragicznie zginął w wypadku samochodowym. Każdy sportowiec ma prawo do kryzysu, trener winien to uszanować, stawiać wtedy chwilowo na innych, dać szansę młodym, aby jednocześnie nie niszczyć autorytetu uznanej wielkości. Dlaczego dziś tak dużo o piłce?... Bo, poza wyborem Polaka na papieża, Mundial w Argentynie był najważniejszym globalnym wydarzeniem roku 1978, a trwające Euro 2008 dostarcza, co oczywiste po 30 latach, dodatkowych impulsów w temacie.
Ole Olsen
Speedway światowy też wciąż miał się znakomicie. Zwłaszcza w brytyjskim wydaniu, a ściślej w elitarnej lidze wyspiarskiej potęgi, gdzie również Polacy mieli znów możność ostrzyć sobie pazurki.
Do eliminacji IMŚ przystąpili żużlowcy aż 18 krajów świata, co dziś brzmi nieprawdopodobnie. Poza tradycyjnymi regionami Wysp Brytyjskich, Europy Środkowej z krajami Związku Sowieckiego oraz całej Skandynawii, swoją obecność zaznaczyli zawodnicy z Italii, Węgier, Austrii, Bułgarii i Holandii, choć udział przedstawicieli tych ostatnich państw uznać trzeba jako dość symboliczny. Poza Europą liczyły się tylko Nowa Zelandia, Australia i Stany Zjednoczone. To, co ciekawe, po 30 latach trwa nadal, ale w mocno pomniejszonej skali. Gdy chodzi o masowość, jeśli można tak powiedzieć w temacie żużla, to przed 30 laty przodowały 3 kraje: Wielka Brytania, Szwecja i Polska. W decydujących rozdaniach światowych rządzili Brytyjczycy – silni entuzjazmem i młodością, no może z wyjątkiem doświadczonego Johna Louisa z Ipswich. Imponował wciąż refleksem niezmordowany Ivan Mauger; chociaż był już prawie czterdziestolatkiem – wcale nie powiedział jeszcze ostatniego słowa w światowych rozdaniach (IMŚ Chorzów ’79). Znakomicie na Wyspach prezentowali się Peter Collins, Dave Jessup, Gordon Kennett, Malcolm Simmons, nastolatek Michael Lee. Na podium IMŚ – Wembley stanął Amerykanin Scott Autrey, wygrywając pamiętny baraż o brąz. W Szwecji zaś ilość nie przekładała się na jakość, a jedynym jaśniejszym punktem, gwiazdą Trzech Koron był Anders Michanek – żużlowiec uznanej już marki, ale również przedstawiciel odchodzącego pokolenia (35 lat). Wobec posuchy wśród uzdolnionej młodzieży sięgano po znane nazwiska lat niedawnej szwedzkiej świetności: Bernt Persson, Bengt Jansson, Soren Sjosten – żużlowców w czwartej dekadzie życia.
Finał IMŚ na Wembley wygrał rodzynek z Danii – Ole Olsen przed Gordonem Kennettem z Anglii.
Jerzy Rembas
Wysokie, najwyższe miejsce z kiedykolwiek startujących w finale MŚ Polaków na Empire Stadium, zajął bardzo mało w świecie znany gorzowianin Jerzy Rembas (piąty – 11 pkt., przegrywający miejsce na podium dopiero w barażu ze Scottem Autrey’em i Dave Jessupem). Bodaj jeszcze większą sensacją w międzynarodowej skali był złoty medal DMŚ w Landshut dla Danii, przed Anglią. To był początek długiej złotej duńskiej serii, trwającej zresztą do dziś (Nicki Pedersen). Polacy – Jancarz, Cieślak, Rembas, Plech i Huszcza – razem 16 punktów, zajęli w tym finale DMŚ ’78 ledwo-ledwo przed Czechami III miejsce. W składzie Danii pojawił się 19-latek, wielki światowy talent – Hans Nielsen – niespodziewanie najlepszy zawodnik całego niemieckiego finału „drużynówki” (11 pkt.). Szybko się uczył, zbierał doświadczenie dla swoich przyszłych wielkich wyników na światowych żużlowych arenach. Champion Ole Olsen doczekał się w państwie duńskim wreszcie następców, bo sam brylował w brytyjskich jaskiniach lwa już wcześniej (1971, 72, 75, 77). Ale w 1978 r. to wcale nie był jeszcze jego koniec. Ten człowiek, jako pomysłodawca i dyrektor cyklu Grand Prix IMŚ na żużlu, do dziś wyciska swoje piętno i pozostaje najważniejszą figurą w grze.
Stefan Smołka