Roberto Flis, jak mawiał na niego znany sportowy spiker Krzysztof Hołyński, nigdy nie umiał tłumić w sobie uczuć. Nikt inny nie cieszył się tak jak on, po niespodziewanym awansie pierwszoligowej pary gorzowian (Piotr Paluch – Robert Flis) do finału MPPK w 2005 roku. To on, jako pierwszy wybiegł na tor w kwietniu 2005 roku po zakończeniu piętnastej gonitwy zwycięskiego meczu swojej Stali w Rzeszowie, by wyściskać swojego serdecznego kolegę Jarosława Łukaszewskiego, który właśnie zaliczył najlepszy mecz w sezonie. Wreszcie, przerost ambicji tego sympatycznego zawodnika i serce do walki było przyczyną wielu kolizji i niebezpiecznych sytuacji na torze. Kolizji, uślizgów, upadków czy wypadków, które odbiły się na jego zdrowiu, lecz nigdy nie zniechęciły do kontynuowania swojej sportowej przygody.
Choć kibice pamiętają mu mecze, w których potrafił nie ukończyć żadnego wyścigu lub spotkania bez choćby zdobycia honorowego punktu, Roberta Flisa należy uznać za zawodnika nietuzinkowego. Skromnego, pracowitego chłopaka, urodzonego w niewielkim Sierakowie - miejscowości położonej na skraju Puszczy Noteckiej, który dzięki swojej zawziętości i pracy spełnił swe marzenie i został żużlowcem. Sportowcem, który u progu swojej kariery z pomocą sponsorów i klubu wyremontował zdewastowane, niewielkie mieszkanie, a na mecze poruszał się starym, żółtym Volkswagenem Transporterem. Zawodnikiem, który w swojej kolekcji ma puchar za drugie miejsce w Srebrnym Kasku czy cztery srebrne (1992, 1997, 1998, 2000) oraz jeden złoty (2000) medal DMP wywalczone z klubami z Gorzowa i Piły. Był podporą ligowych drużyn w Szwecji, Danii i Włoszech. W ostatniej chwili został zaproszony i wystartował w polskim turnieju pożegnalnym swojego drużynowego kolegi z pilskiej Polonii, wielkiego Hansa Nielsena. W tym niewielkim wielkopolskim mieście, pod skrzydłami trenera Stanisława Chomskiego, w drużynie święcącej wielkie triumfy ukształtował się sportowo. Choć największą popularność przysporzyły mu groźne upadki, w których najbardziej ucierpieli miedzy innymi Niklas Klinberg, Daniel Nermark czy Henka Gustafsson, to w środowisku żużlowym był ceniony za sumienność i pracowitość. Tylko Piotr Paluch czy Piotr Pilarczyk wiedzą ile nocy razem przesiedzieli w klubowych warsztatach, by swoimi rękami naprawić, bądź wymienić zużyte części w wysłużonych motocyklach.
Gdy Piotr Świst, Mariusz Staszewski i Lukas Dryml opuszczali tonący okręt, jakim był klub z Gorzowa, po spadku z ekstraligi i podczas przerwy zimowej podpisywali kontrakty z bogatszymi klubami; Robert dochodził do zdrowia po kolejnej operacji połamanej nogi i niemal w szpitalu parafował umowę na pierwszoligowe starty nad Wartą. Jeżdżąc bez ekstraligowej presji był skuteczny, zdobył niemal dwieście punktów w całym sezonie i przyczynił się do tego, że żużel w Gorzowie nadal był na niezłym poziomie.
Ostatnie cztery lata sportowej przygody na torach spędził w opolskim Kolejarzu, gdzie potrafił podpisać kontrakt, na mocy którego pieniądze za występ w meczu dostawał tylko wtedy, gdy zdobył więcej niż sześć "oczek". Z toru zjechał w swoim stylu, po cichu i niemal niezauważenie, bo bez żadnego wyścigu czy turnieju pożegnalnego. Dziś "Roberto" prowadzi niewielką, rodzinną firmę remontowo-budowlaną i spędza jak najwięcej czasu z ukochaną żoną oraz córką, nadrabiając stracony czas – spędzony podczas podróży po całej żużlowej Europie…