Najstraszniejsze wspomnienie naszego życia - rozmowa z Arkadiuszem Rusieckim, członkiem zarządu Startu Gniezno

Jesteśmy już niespełna dwa tygodnie po tragedii, która dotknęła gnieźnieński klub w drodze na mecz ligowy do Równego. Mniej więcej czterdzieści kilometrów za polsko-ukraińską granicą spłonął bus, w którym przewożono 11 motocyklów należących do zawodników Startu i cały osprzęt żużlowy. Arkadiusz Rusiecki, w rozmowie ze SportoweFakty.pl, wspomina jedne z najdramatyczniejszych chwil w swoim życiu.

Mateusz Klejborowski: Tydzień przed arcyważnym dla was spotkaniem ze Speedway Równe okazało się, że nie będziecie mogli skorzystać z wszystkich swoich najlepszych zawodników. Kogo miało zabraknąć na Ukrainie?

Arkadiusz Rusiecki: Niestety, po raz drugi mieliśmy kłopoty kadrowe wynikające z kolizji terminów kilku naszych zawodników zagranicznych. Ponownie nie mogliśmy jechać w lidze z Kevinem Wolbertem, gdyż ten, miał obowiązkowy start w barwach swojego kraju. Kłopoty mieliśmy z zaproszeniem Kristera Jacobsena, którego pochłonęły problemy rodzinne i Linusa Ekloefa, którego menedżerowie szwedzkiej kadry koniecznie chcieli zatrzymać w kraju na treningi reprezentacji. Na szczęście dzięki pomocy Zdzisława Kołsuta i Magnusa Zetterstroma, udało nam się zwolnić Linusa ze Szwecji. Choć określenie "na szczęście" w odniesieniu tego, co wydarzyło się na Ukrainie brzmi, mam tego świadomość, głupio. Powołaliśmy w związku z tymi wszystkimi kłopotami Manuela Hauzingera. Przyznam nawet, że próbowaliśmy rozmawiać z klubem z Równego o znalezieniu innego terminu na odjechanie naszego spotkania. Niestety, Ukraińcy nie zgodzili się. Pojechaliśmy więc tym i kim mogliśmy. Kto mógł przypuszczać, że niektórzy z nas jadą tam na spotkanie ze śmiercią?

Wiemy, że ostatecznie na Ukrainę nie dotarł też awizowany Manuel Hauzinger. Jaka była tego przyczyna?

- To tak naprawdę, to wie tylko on sam. Austriak powiadomił nas w sobotę około południa, że pod Berlinem zepsuł mu się samochód i nie da rady dojechać do nas. Początkowo chcieliśmy wysłać po niego inny pojazd, ale okazało się, że określenie "pod Berlinem" nie jest do końca precyzyjne, ponieważ Manuel był prawdopodobnie jakieś trzysta kilometrów od stolicy Niemiec. Musieliśmy więc wezwać Łukasza Lomana, który okazał się prawdziwym profesjonalistą. Spakował się w kilka minut i pół godziny po naszym telefonie był już w drodze do Równego. Nie wiem, czy wobec, nie do końca odpowiedniej postawy Hauzingera przed tym ważnym dla nas meczem, menedżer Fajfer jeszcze mu zaufa?

Co dokładnie działo się podczas przeprawy przez polsko-ukraińską granicę?

- To opowieść na książkę. Jechaliśmy sposobem na dwa pojazdy. Autokar przewoził zawodników, kierownictwo i ekipę techniczną drużyny, a dodatkowy bus przewoził motocykle i osprzęt ekipy. Identycznie podróżowaliśmy na Węgry i pomysł, ten sprawdził się wówczas idealnie. Droga przez Polskę przebiegła bez żadnych problemów. Jechaliśmy przez Warszawę, gdzie z Okęcia odebraliśmy Linusa Ekloefa ze swoim mechanikiem. Na przejściu w Dorohusku stawiliśmy się około piętnastej. Jak zwykle w tym miejscu, przywitała nas kolejka TIR-ów. Polską odprawę przeszliśmy w zasadzie bezproblemowo. Na moście nad Bugiem czekaliśmy łącznie jakieś może dwie godziny. Kolejną straciliśmy dopełniając formalności związanych z przeprawą autokaru. Ostatecznie autobus został przepuszczony na stronę ukraińską, gdzie miał czekać na przeprawę busa. Niestety, po blisko godzinie oczekiwania otrzymaliśmy telefon od Eryka - kierowcy busa, że ma spore problemy z wytłumaczeniem pogranicznikom powodu wjazdu na teren Ukrainy. Dlatego wspólnie z Darkiem Imbierowiczem z dodatkowymi dokumentami udaliśmy się Erykowi na pomoc. Przez nikogo nie zatrzymywani dotarliśmy bez problemów do busa. Wówczas tak naprawdę zaczęło się to, co najgorsze. Zaczęliśmy krążyć od człowieka do człowieka, od drzwi do drzwi. Każdy nakazywał nam co innego. Wypisaliśmy i wypełniliśmy wszelkie możliwe formularze, jakie nam przedłożono. Niestety na nic. Ciągle żądano dokumentów rejestracyjnych dla motocykli żużlowych lub faktur na ich zakup i opłacenia za nie cła. Traktowano nas przy tym tak, jak nie traktuje się ludzi w XXI wieku. Wykonałem więc kilka telefonów do prezesa Żukowskiego i prosiłem o pomoc. Dwukrotnie nawet zmusiłem ukraińskich celników do odbycia rozmowy z Żukowskim. Za każdym razem kończyło się to tym samym - "rzucaniem słuchawki" przez celników. Ostatecznie, mimo wypełnienia deklaracji celnej, której wymagano, opłaceniu "datków", próśb i błagań, nakazano nam wracać do Polski. Byliśmy w ciągłym kontakcie z Arkiem Nowickim, który został w autokarze. On także próbował nam pomóc. Telefonował do Piotra Szymańskiego i Darka Cieślaka z GKSŻ. Ten pierwszy był w Niemczech i niewiele mógł pomóc, a ten drugi wykonał kilka telefonów do kierownictwa Speedway Równe. Żaden z nich nie przyniósł oczekiwanych przez nas rezultatów. Zostało nam więc tylko jedno, wracać. Dopiero wówczas zaczęło się najgorsze, co spotkało nas na granicy, zagrożenie aresztowaniem...

Zagrożenie aresztowaniem?!

- Tak, chciano nas aresztować i ukarać mandatami za to, że nie pytając nikogo wkroczyliśmy na przejście graniczne mimo, że wcześniej już je przekroczyliśmy. Interpretowano to jako nielegalne przekroczenie granicy. Mocno się przez to zdenerwowaliśmy, co tylko dodatkowo prowokowało celników. Ostatecznie jednak "ubłagaliśmy" aby nas puszczono. Zrobiła się już dwudziesta, a więc minęła nam piąta godzina pobytu na granicy. Ostatecznie nie mieliśmy innego wyjścia jak powrót do Polski. Po telefonie z Równego i prośbach abyśmy mimo wszystko próbowali za wszelką cenę dojechać na mecz, podjęliśmy decyzję o próbie przekroczenia granicy na innym przejściu, następnego dnia.

W końcu jednak dopięliście swego i bus przekroczył granicę z Ukrainą...

- Dzień później, zgodnie z zapowiedzią, na przejściu w Hrebennym czekał na nas człowiek wysłany przez klub z Równego. Okazało się, że wszystko co dzień wcześniej było nader problematyczne, nagle było bez większego znaczenia. Wystarczyło hasło: "jedziemy na mecz do Równego" i wszelkie formalności udało się załatwić niemal od ręki. Dlaczego nie można było tak zadziałać dzień wcześniej? To pozostanie już tajemnicą dla nas wszystkich. W każdym razie pomoc okazała się skuteczna, szkoda, że była spóźniona.

Czy Główna Komisja Sportu Żużlowego próbowała wam jakoś pomóc?

- Przede wszystkim mieliśmy trochę utrudniony kontakt. Piotr Szymański - przewodniczący GKSŻ przebywał w Niemczech, zatem niewiele mógł zrobić. Próby pomocy podjął się Darek Cieślak. Dzwonił i naciskał kierownictwo Speedway Równe. Przekazał nam ostatecznie informację, że jeśli do dwudziestej drugiej w sobotę nie przekroczymy granicy, mamy wracać do Polski. Ciążyła nad nami jednak wizja powtórnego przyjazdu, dodatkowe koszty, być może nawet walkower gdyż trudno było przewidzieć, jak odczytałyby to władze klubu z Równego. Chcieliśmy zrobić i zrobiliśmy na granicy wszystko, co było tylko w naszej mocy, aby przekroczyć granicę i doprowadzić do rozegrania zawodów. Któż mógł przewidzieć, że nawet jak problem z wjazdem na Ukrainę uda się pokonać, dopadnie nas inny, znacznie bardziej dramatyczny problem?

Czterdzieści kilometrów za granicą rozpoczął się wasz dramat...

- Zaraz za granicą zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej aby kupić napoje. Z samochodem nic się nie działo. Dopiero po kilku kilometrach, po raz pierwszy poczuliśmy ten złowrogi zapach. Myśleliśmy, że to problem dmuchawy w aucie, bo smród dobywał się z wlotów powietrza. Przewietrzyliśmy samochód i jechaliśmy dalej. Kiedy po raz drugi zapach ten do nas dotarł, zatrzymaliśmy się i skontrolowaliśmy wszystko, silnik, podwozie, przedział bagażowy. Nigdzie, nic nie zdradzało jakichkolwiek objawów sugerujących to, co wydarzyło się później. Dlatego jechaliśmy dalej. Niestety po kilku minutach do kabiny wdarł się dym wydobywający się z tyłu, czyli miejsca gdzie przewoziliśmy cały sprzęt. Wybiegliśmy z samochodu. Gdy otworzyliśmy drzwi buchnęły płomienie. Zaczęliśmy ratować dobytek. Gasiliśmy czym popadło: gaśnicą samochodową, napojami, po prostu wszystkim. Niestety, ogień rozprzestrzeniał się błyskawicznie. W zasadzie po dwóch, może pięciu minutach od zatrzymania samochodu, nie dało się już do niego podejść, bo cały stał w płomieniach. Uratowaliśmy tylko to, co było pod ręką, paszporty, dwie małe torby i kask Mirka Jabłońskiego, który wieźliśmy w kabinie. Mogliśmy tylko uciekać. Baliśmy się cały czas, że eksploduje zbiornik z ropą. Nie mogliśmy się dodzwonić do służb ratunkowych, a kiedy nam się to wreszcie udało, nie mogliśmy się dogadać ani po angielsku, ani po polsku, ani nawet łamanym rosyjskim. Kiedy na miejsce wypadku dotarła straż pożarna, nie było już w zasadzie co gasić. Zostały zgliszcza...

Kiedy o wypadku dowiedziała się pozostała część waszego zespołu?

- Natychmiast jak oddaliliśmy się od miejsca pożaru zadzwoniłem do Arka Nowickiego i opowiedziałem o wszystkim. Nawet nie wiem, o czym rozmawialiśmy, bo nie pamiętam z powodu tego całego stresu. Nie pamiętam też jak i kiedy dzwoniłem do domu, ale wiem, że taki telefon też wykonałem. Płakaliśmy wszyscy jak dzieciaki, bo stres i emocje były straszne. Za nic nie chciałbym tego przeżyć jeszcze raz. To najstraszniejsze wspomnienie naszego życia...

Jaka była reakcja zawodników kiedy dotarli na miejsce tragedii?

- Była tragiczna. Przez te sześć godzin, które spędziliśmy siedząc w rowie w miejscu pożaru czekając na autokar z zawodnikami, baliśmy się ich reakcji. To był nie mniejszy horror niż sam pożar. Sam nie wiem, co bardziej bolało. Bezradność gdy patrzysz jak wszystko co klub ma najcenniejsze płonie na twoich oczach, a ty nic nie możesz zrobić, czy łzy w oczach tych, na co dzień twardzieli, którzy zobaczyli co zostało z ich sportowego dobytku. To koszmarne przeżycia. Te obrazy będziemy mieli przed oczami do końca życia. Wiem, że ważne jest, że nikomu nic się nie stało, ale tam na Ukrainie każdy z nas zostawił na zawsze kawałek siebie...

Czy w tej sytuacji zamierzacie pojechać na Ukrainę raz jeszcze? Taki wyjazd wydaje się być nieunikniony, bowiem spotkanie ze Speedway Równe zostało przełożone na inny termin...

- Zdaje się, że nie będzie innego wyjścia, ale dziś nikt z nas sobie tego nie potrafi wyobrazić. Ukraina już chyba zawsze będzie się nam wszystkim kojarzyć z tym koszmarem.

Jaki macie pomysł na przetrwanie, na to, żeby kolejny klub żużlowy nie zniknął z mapy Polski?

- Było i jest ich wiele. Najważniejszy jednak jest jeden: nie poddać się i nie dać złamać płomieniom! Słyszę od chłopaków z zespołu, że jedyne o czym myślą w tej chwili to wrócić na tor, wrócić na Ukrainę, wygrać ten mecz i udowodnić sobie, że są mocni, że nie dadzą się pokonać. To buduje i napędza do pracy nad ratowaniem wszystkiego, co straciliśmy. Start Gniezno, to w tym sezonie kapitalna drużyna, prawdziwy zespół, który taka tragedia jeszcze dodatkowo scementuje i wzmocni. Tego na dziś pragniemy.

Jakie straty finansowe ponieśliście w związku z pożarem?

- Płomienie pochłonęły ponad pół miliona złotych, a roczny budżet Startu w drugiej lidze oscylował w granicach 850-900 tysięcy złotych. Co mogę więcej powiedzieć... dramat.

Bus, który spłonął nie był waszą własnością... Za niego pewnie też będzie trzeba zapłacić?

- Musimy zrobić wszystko aby Eryk - właściciel samochodu, który spłonął, odzyskał go. Auto było ubezpieczone, ale problemów na pewno nie zabraknie. Wiemy jak firmy ubezpieczeniowe chętnie wypłacają odszkodowania. W każdym razie samochód trzeba będzie odkupić!

Komentarze (0)