Dziś trudno sobie wyobrazić, ale w światowych finałach obok zawodników z Nowej Zelandii, Włoch czy Finlandii startowali bardzo waleczni Węgrzy. Zoltan Adorjan, Sandor Tihanyi, Laszlo Bodi, Zoltan Hajdu, Zoltan Kovacs, Robert Nagy czy Antal Kocso byli nieobliczalni i w zawodach, w których jeździli bać musieli się ich faworyci. Przełom, jaki nastąpił w Polsce w 1989 roku umożliwił im starty w rozgrywkach ligowych nad Wisłą. Jednym z najlepiej zapamiętanych obcokrajowców stolicy województwa lubuskiego jest właśnie madziar Antal Kosco.
Węgier rodem z Szeged, miasta znanego z mielonej papryki Kotanyi trafił nad Wartę w 1992 roku. W zamyśle nowego zarządu klubu miał stać się mocnym punktem zespołu, który zatrze w pamięci kibiców przeciętne występy Fina Laukannena oraz Niemca Laucha. Z miejsca stał się ulubieńcem publiczności. Serca kibiców żółto-niebieskich zaskarbił sobie wyśmienitymi występami w Zielonej Górze, gdzie podczas meczy derbowych brylował. Szczególnie w 1992 roku, kiedy Stal Gorzów wygrała bardzo zacięte spotkanie sędziowane przez Romualda Owsianego w samej końcówce. Wtedy w czternastej gonitwie Kocso przez trzy okrążenia wychodził z siebie by na ostatnim łuku, ocierając się łokciem o białą bandę wyprzedzić lidera gospodarzy i przechylić szalę meczowego zwycięstwa na stronę gorzowian. Po meczu w parku maszyn dumny Węgier pokazywał ślad po tym ataku na swojej ręce, a załamany Andrzej Huszcza jeszcze długo po spotkaniu nie mógł uwierzyć, że przegrał ten wydawałoby się zwycięski wyścig. Oglądając archiwalne taśmy z tego meczu widać tylko, że jadący w białej skórze Kocso niemal przykleił się do także białej bandy i był dla jadącego z przodu kapitana Zielonej Góry niemal niewidoczny.
Kompan Zoltana Adorjana z finałów Mistrzostw Świata Par wprowadził do gorzowskiej drużyny profesjonalizm. Na mecze nie przyjeżdżał samochodem osobowym z przyczepką czy w klubowym autobusie, lecz swoim busem, którym przemierzał niemal cała Europę. Ponieważ nie były to czasy autostrad, zimowych opon i samochodowej nawigacji wiąże się z tym kilka anegdot. Raz jedyny Kosco nie dojechał na mecz ligowy Stali. Jak okazało się później w polskich górach na drodze była taka zamieć śnieżna, że po prostu został zasypany i unieruchomiony przez śnieg. W żużlowych podróżach towarzyszyła mu żona, która choć sam Antal nieźle porozumiewał się po angielsku i niemiecku była jego tłumaczem. Jeździł w Gorzowie za kilkaset marek, ale na torze nie uznawał straconych pozycji. Był zawodnikiem wszechstronnym. Udane mecze w Polsce przeplatał startami na długim torze - w 1993 w niemieckim Muhldorf zajął czwarte miejsce w IMŚ. Był ceniony także na Wyspach Brytyjskich, gdzie przez dwa sezony jeździł w zespole z Bradford. Nieudane wyjście spod taśmy nie oznaczało dla niego nieudanego wyścigu. Choć był filigranowy w żużlowym parku maszyn było go zawsze pełno, a jego firmowym znakiem był szeroki uśmiech spod gęstego, czarnego wąsa.
Nieustępliwy Antal Kocso w ćwierćfinale IMŚ rozgrywanym w 1989 roku w Zielonej Górze.
Gdy kilka lat temu podczas tradycyjnego memoriału imienia Edwarda Jancarza działacze przygotowali dla kibiców niespodziankę w postaci zaproszenia starych mistrzów, by ci wyjechali na żużlowych maszynach i zrobili rundy honorowe Antal Kocso obok Henryka Glucklicha, który w garniturze (!) pokonywał łuki ślizgiem kontrolowanym zebrał największe brawa od publiczności. Gorzowie startował przez trzy sezony, w każdym z nich obok Piotra Śwista był liderem drużyny. W dwudziestu ośmiu meczach zaledwie cztery razy dojeżdżał do mety na ostatniej pozycji. W 1993 skończył sezon ze średnią biegopunktową przekraczającą dwa i pół punktu. Choć nigdy nie zdobył medalu mistrzostw świata w klasycznej odmianie żużla, jego starty nad Wartą są wspominane przez kibiców z wielkim sentymentem. W 1994 roku jego miejsce w drużynie zajął młodziutki Jason Crump…