Mateusz Jach: "Slammer" Drabik

Bardzo trudno zaskarbić sobie serca kibiców, którzy siedząc na trybunach oglądają żużlowe mecze. Są jednak sportowcy, którzy pojedynczą akcją, gestem czy wypowiedzią zdobywają je natychmiast. Sławomir Drabik porywa fanów całą swoja osobowością. On nie mieści się w żadnych ramach, za nic ma konwenanse i nigdy nie idzie na półśrodki. Niektórzy go uwielbiają, inni nie znoszą, lecz wszyscy szanują.

W tym artykule dowiesz się o:

Barwna osobowość

Urodzony w dolnośląskim Jaworze Drabik jest w żużlowym światku postacią niemal legendarną. Miejsce i szacunek wśród sportowej braci zdobył nie tylko imponującymi sukcesami, ale przede wszystkim swoim zachowaniem. Jest ekstrawertykiem, który zawsze, niezależnie od okoliczności, mówi to co myśli. Pomimo swoich czterdziestu pięciu wiosen na karku, niemal jak nastolatek tryska energią i humorem. Za niepowtarzalne wypowiedzi i słownictwo uwielbiają go dziennikarze. Z uwagą słuchali już jego opowieści o babci, która przygotowuje mu "furmanki" (motocykle), tajemniczym tunerze Don Pedro, czy wywodów na temat jego filozofii jazdy na żużlu ("jadę prosto i w lewo"). Reporterzy i fani wybuchali śmiechem, gdy opowiadał liczne gagi przed kamerami przy użyciu słów przez niego wymyślonych (np. "pełna ekstrema"). Jest szczery do bólu i wesoły. Opowiadając o tym, że whisky pozwala utrzymać mu formę czy, że kierownictwo klubu płaci mu w stringach zamiast w pieniądzu, podpuszcza zdezorientowanych rozmówców. "Slammer" jest duszą towarzystwa, zawsze go pełno. To on udowodnił, że na normalnych motocyklach żużlowych da się jeździć zimą. Został twórcą i dominatorem coraz bardziej popularnych, choć towarzyskich i prawie zawsze charytatywnych lodowych rozgrywek. Słynie z ekwibilistrycznej sylwetki, gdy niemal położony na motorze pokonuje wąskie łuki prowizorycznie wytyczone na lodowiskach.

Choć znany jest z uśmiechu i dowcipu bardzo twardo broni swoich racji. Jeśli coś idzie nie po jego myśli, to potrafi się zdenerwować. Gdy w 1996 roku podczas meczu we Wrocławiu upadł, atakując Piotra Barona i Wojciecha Załuskiego, wstał i pokazał w niecenzuralny sposób co sądzi o swoich rywalach. Podczas turnieju jubileuszowego Adama Skórnickiego był głównym aktorem żartów jakie stroili sobie na torze żużlowcy. Kiedyś głośno było o jego konflikcie z Sebastianem Ułamkiem. Dopiero za namową znanego spikera Krzysztofa Hołyńskiego podał mu rękę na zgodę podczas prezentacji przed gorzowskimi zawodami.

Romantyczne lata dziewięćdziesiąte

Choć jego wielka i bardzo ciekawa kariera sportowa zaczęła się w 1984 roku, najbardziej zapamiętane sceny z jego udziałem miały miejsce w latach dziewięćdziesiątych - czasach przemian politycznych, raczkującego biznesu i profesjonalizacji polskiego żużla. Początek jego kariery przypadł na trudne boje częstochowskich Lwów w drugiej lidze. To tam, często na słabo przygotowanych torach i nie najlepszym sprzęcie nabierał umiejętności, które jak miało okazać się później, pozwoliły mu na rywalizację z najlepszymi na świecie.

W toruńskim finale IMP’ 1991 mieli liczyć się inni. Jako faworytów wymieniano rutyniarza Romana Jankowskiego, opolanina Wojciecha Załuskiego czy szalenie utalentowanego, lecz młodziutkiego Tomasza Golloba. Niski, z kolczykiem w uchu i lokami na głowie Drabik nie pozostawił jednak rywalom złudzeń. Tego dnia był zdecydowanie najlepszy na torze. Jako drugoligowiec wygrał wszystkie swoje wyścigi. Idealnie dopasowany i bardzo szybki, już po czterech seriach startów wiedział, że jest mistrzem Polski. Mimo to, w ostatniej serii nie odpuścił i udowodnił swoją sportową klasę. Zawadiacko unosząc koło na prostych, w cuglach zwyciężył dwudziesty wyścig, w którym rywalizował z braćmi Gollobami i Piotrem Świstem. Swoją pozycję na krajowym podwórku potwierdził zdobywając w tym samym sezonie Złoty Kask.

Nie zachłysnął się sukcesami, poszedł za ciosem i rok później awansował do finału IMŚ rozgrywanego na wrocławskim Stadionie Olimpijskim. Najważniejszą imprezę roku zaczął nieszczęśliwie, bo od defektu sprzętu. W kolejnych czterech seriach wywalczył jednak sześć punktów i w końcowym rozrachunku został sklasyfikowany na dziesiątym miejscu. Nie byłby jednak sobą, gdyby nie zaznaczył mocniej swojej obecności podczas tych zawodów. Zwyciężając w drugiej serii z Garym Havelockiem został jedynym pogromcą, jak okazał się później, najlepszego zawodnika globu. W pamiętnym sezonie 1992 wypłynął na szersze, żużlowe wody. Zadebiutował w lidze brytyjskiej w zespole Poole Pirates i został nominowany do kadry narodowej.

Stanowił o sile częstochowskiego Włókniarza. Był liderem i kapitanem tego zespołu, który po latach drugoligowych doświadczeń walczył na torach ekstraklasy. Rogata dusza dała o sobie znać w 1995 roku, gdy przyłapany na jeździe pod wpływem alkoholu stracił prawo jazdy i na rok musiał zawiesić swoją sportową karierę. Wrócił jak gdyby nic. Od początku sezonu był w ścisłej czołówce polskich żużlowców. Udowodnił to w warszawskim finale IMP, w którym bardzo ostro rywalizował z Tomaszem Gollobem. W szóstym wyścigu przyparty do bandy przez bydgoszczanina prawie upadł na tor. Tylko na chwilę zamknął wtedy gaz i rozsierdzony ruszył w pogoń. Golloba pokonał jego bronią - odważną jazdą tuż przy ogrodzeniu. Naładowany adrenaliną wygrał wyścig i całe zawody. Po raz drugi w swoim życiu miał prawo wyhaftować swoje inicjały na tradycyjnej czapce Kadyrowa.

Sezon 1997 miał być jego rokiem. Po zdobyciu tytułu mistrzowskiego z zespołem Włókniarza rok wcześniej, chciał na swoim torze obronić indywidualny tytuł mistrzowski. Nie udało mu się to. W wyścigu barażowym musiał uznać wyższość Jacka Krzyżaniaka, który minimalnie wygrał start i jadąc bardzo ostro w pierwszym wirażu nie pozostawił Drabikowi złudzeń kto stanie na najwyższym stopniu podium. Gdy uradowany Krzyżaniak zjeżdżał z toru do parkingu, żegnały go gwizdy i butelki rzucane z trybun. Sławek długo nie mógł pogodzić się z przegraną. Przeciwnicy, na czele z klanem Gollobów byli jednak zadowoleni z tego rozstrzygnięcia. Zarzucali jemu oraz Markowi Cieślakowi (ówczesnemu trenerowi zespołu z Częstochowy) kombinacje z torem i podczas wyścigu barażowego, będąc w opozycji do rozemocjonowanej częstochowskiej publiczności trzymali kciuki za torunianina.

Kolejne sukcesy międzynarodowe

Wspaniały wynik jakim było drugie miejsce w Finale Kontynentalnym'1996 pozwolił Drabikowi na rozwinięcie swoich skrzydeł w elitarnym cyklu Grand Prix. Zachodni żużlowcy widzieli w nim walecznego Polaka. Doskonale wiedzieli, że Sławek może odebrać im punkty zawsze. Nigdy nie było wiadomo kiedy przygotuje jakiś spektakularny atak tuż przy bandzie. Pamiętali, że to on wraz z Tomaszem Gollobem rok wcześniej poprowadził reprezentację Polski do tytułu Drużynowych Mistrzostw Świata w niemieckim Diedenbergen. Gdy Anglicy, Duńczycy i Szwedzi głośno protestowali przeciwko wprowadzeniu opon z nowym bieżnikiem, Drabik śmigał na tym wadliwym, ich zdaniem sprzęcie, że aż miło. Dwukrotny mistrz Polski w cyklu Grand Prix' 1997 zaprezentował się nieźle. W końcowym rozrachunku z dorobkiem trzydziestu ośmiu punktów zajął jedenaste miejsce. Nie tak dawno nawiązał do tych sukcesów. W czeskich Slanach w 2003 roku wywalczył tytuł wicemistrza Indywidualnych Mistrzostw Europy, a cztery lata temu we włoskim Terenzano wspólnie z Adamem Skórnickim i Krzysztofem Jabłońskim zajął drugie miejsce w Mistrzostwach Europy Par. "Slammer" nigdy nie unikał startów. Podczas swojej barwnej kariery stawał na podium najbardziej prestiżowych polskich zawodów indywidualnych (np. w memoriałach Smoczyka, Stacha czy Jancarza). Z sukcesami jeździł w lidze niemieckiej, czeskiej i szwedzkiej. Ciekawostką jest fakt, że nie bał się wystartować tuż po przełomie politycznym na Ukrainie w 1992 roku. W Indywidualnym Pucharze Mistrzów zorganizowanym w Równem z dorobkiem zaledwie dwóch punktów zajął piętnaste miejsce.

Spektakl trwa nadal

W obecnym sezonie, po nieudanych rozgrywkach w ubiegłym roku z powodu zbyt niskiej średniej KSM miał bardzo duży problem ze znalezieniem klubu, w którym mógłby regularnie startować. Niemal do ostatniej chwili częstochowscy kibice wierzyli, że mimo wszystko zostanie w zespole Lwów. Drabik zwlekał z podpisaniem kontraktu, w końcu zawarł "umowę warszawską" i wiosną odszedł do Rybnika. Jeżeli ktoś uważa, że może być to początek jego sportowego końca, niech przypomni sobie starty Drabika w Opolu. Nad Odrę trafił po rocznym epizodzie pilskim w 2002 roku. Pomimo startów w niższej lidze cieszył się jazdą. Wrócił do ekstraligi już w barwach Wrocławia i początek sezonu miał naprawdę wyborny. Od tego czasu, do chwili przywdziania plastronu rybnickich Rekinów nieprzerwanie jeździł w najwyższej klasie rozgrywek. Do dzisiaj jest solidnym zawodnikiem, który nie uznaje straconych pozycji. Na razie nie powala na kolana swoimi tegorocznymi wynikami, ale w każdej chwili może eksplodować na torze i pociągnąć swój zespół do niespodziewanej wygranej.

Jego kilkunastoletni syn Max ma już pierwsze jazdy na motocyklu żużlowym za sobą. Byłoby pięknie, gdyby zdecydował się pójść w ślady swojego taty. Choć, wyjście z cienia swojego ojca mogłoby być dla niego trudniejsze niż zdobycie żużlowego Olimpu…

Komentarze (0)