Hans nie stawia już na lans - druga część rozmowy z Hansem Andersenem, obcokrajowcem Stali Gorzów

Hans Andersen przez ostatnich parę lat zasłużył sobie na kilka uszczypliwych przydomków. O tym, czy faktycznie jest "złotówą", co stoi w jego garażu i czemu nie ma profilu na Facebooku, opowiada w drugiej części wywiadu.

Sandra Rakiej: Przez kontuzję ominął Cię cały ten "młyn" związany z wprowadzeniem nowych tłumików. Masz z nimi jakiś problem?

Hans Andersen: Przede wszystkim cieszę się, że w Polsce postanowiono dostosować się do międzynarodowych przepisów. To strasznie uciążliwe, gdy trzeba zmieniać "wydechy" i ustawienia tylko na jedną ligę. Po czasie widać jednak, że ich używanie nie jest tak straszne w skutkach, jak się spodziewano. Zawodnicy nadal biją rekordy torów, nadal jest wiele walki. W końcu nawet Kenneth Bjerre wykręcił najlepszy czas w Gorzowie, a to nie jest łatwa sztuka.

To prawda, Stalowcy radzą sobie na swoim obiekcie znakomicie. Od jednego z żużlowców, który jeszcze nie tak dawno ścigał się dla Gorzowa, usłyszałam jednak, że tutejsza drużyna z tym trenerem i tym prezesem, nigdy nie zdobędzie tytułu mistrza polski...

- Nie wiem, czy jest w tym jakaś prawda. Ze swojej strony mogę powiedzieć tylko, że w drużynie panuje naprawdę doskonała atmosfera. Sądzę również, że trener wykonuje dobrą robotę i jest bardzo zdeterminowany, aby prowadzić zespół jak najlepiej. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, jacy są ludzie. Nie wszyscy muszą się lubić, ja też mam przecież swoich fanów i przeciwników.

Wiele mówi się jednak o ogromnej presji. Przez ostatnie dwa lata zainwestowano w tę drużynę mnóstwo pieniędzy, a nie przełożyło się to przecież na ostateczny wynik sportowy.

- Nie miałem okazji startować tu zbyt często, ale oczywiście, że presja jest odczuwalna. Rozumiem to, bo od dwóch sezonów Stal ma świetną drużynę na papierze i wynik w dolnej części tabeli nie może satysfakcjonować. Nie dziwi więc, że od obecnego składu oczekuje się czegoś więcej. Gorzów jest głodny sukcesu.

Władysław Komarnicki stwierdził na początku roku, że dawno chciał Cię mieć w swojej drużynie, ale nie zawsze było go na Ciebie stać. W Polsce przylepiono Ci łatkę osoby bardzo pazernej na kasę.

- Ach, gadanie... Prawda jest taka, że do Gorzowa nie mogłem przejść wcześniej, ze względu na przepis odnośnie dwóch zawodników z Grand Prix w drużynie. Na początku jeździł tu Gollob z Holtą, później przyszedł Pedersen. Nie miało to nic wspólnego ze chciwością czy pazernością.

Przynajmniej raz w karierze większe pieniądze Cię jednak podkusiły. Transfer z Torunia do Gdańska nie wyszedł Ci wtedy na dobre.

- Dużo się o tym pisało w mediach, a nikt mnie nie zapytał o zdanie. Pomiędzy mną a klubem z Torunia doszło wtedy do sporego nieporozumienia. Zdobyliśmy tytuł mistrzowski i generalnie prawie ustaliliśmy warunki kontraktu na kolejny rok. Była to jednak umowa ustna, którą sfinalizować chciano od razu na posezonowej imprezie. Nie złożyłem wtedy żadnego podpisu, bo takich spraw nie załatwia się przy szklance na zabawie... Wróciłem więc do Danii, pojechałem na wakacje, a po urlopie wykonałem telefon do prezesa klubu. Zapytałem, czy możemy podpisać kontrakt, na takich zasadach, jakie już ustnie ustaliliśmy. Usłyszałem wtedy, że warunki muszą się zmienić, bo na świecie panuje kryzys finansowy. O ile mi wiadomo, regres ekonomiczny nie narodził się jednak w dwa tygodnie – pomiędzy naszą pierwszą rozmową, moimi wakacjami i telefonem do klubu. Oczywiście sam wiem, co dzieje się na świecie i byłem w stanie zrozumieć, że działacze znajdują się w sytuacji, gdzie muszą ciąć koszta. Toruń nie zaproponował mi wtedy jednak małych korekt, bo nasze ustne ustalenia totalnie uległy zmianie. Przyznam, że się wtedy mocno wkurzyłem. Nie chciałem odchodzić z tego klubu, ale na takie warunki najzwyczajniej nie mogłem przystać.

Ludzie lubią liczyć czyjeś pieniądze, ale zapomina się o gigantycznych kosztach, które żużlowcy muszą ponosić z tytuły zakupu, renowacji sprzętu itp...

- Żużel jest bardzo kosztowną dyscypliną, w szczególności, gdy jeździ się w kilku ligach. Wtedy płacić trzeba nie tylko za części do motocykli, ale również za warsztat, hotele, pensje mechaników, przeloty, promy, auta... Lista jest bardzo długa. Zdecydowanie wymaga to dużych nakładów finansowych. Faktem oczywiście jest, że im lepszy zawodnik, tym wyższe wynagrodzenie. Nie można jednak zapomnieć, że aby ścigać się na najwyższym poziomie, trzeba też więcej inwestować. W moim wieku i z taką pozycją zawodową, myślę już nie tylko o tym, aby ze sportu wyżyć, ale także, aby zarobić na starość.

Inwestujesz? Prowadzisz jakiś dodatkowy biznes?

- Tak, zaczynam. Żużel jest sportem bardzo niebezpiecznym i nie mogę sobie pozwolić na sytuację, że spotka mnie jakaś groźna kontuzja i nagle nie będę w stanie poradzić sobie w życiu. Nie mogę wsiadać na motocykl i ryzykować życie, wiedząc, że zarobię tylko tyle, aby móc rodzinie postawić jedzenie na stół. Po tylu latach oczekuję już czegoś więcej. Inwestuję, aby moja sytuacja finansowa była stabilna. W żużlu nigdy nie wiesz, kiedy skończysz karierę.

Pieniądze szczęścia nie dają, ale rzeczy, które możemy sobie za nie kupić, już tak. Spełniłeś dzięki nim jakieś marzenia z dzieciństwa?

- Prawdopodobnie największym spełnieniem marzeń jest po prostu to, kim dzisiaj jestem. Robię to, co kocham i nie wychodzi mi to źle. Nie pochodzę z bogatej rodziny, więc początki były trudne. Z pierwszymi sukcesami przyszły też łatwe pieniądze, za które mogłem sobie sprawić parę przyjemności.

Mali chłopcy marzą o szybkich autach. Co stoi w Twoim garażu?

- Aktualnie nic, bo właśnie sprzedałem swój samochód. Szczerze przyznam, że już zaspokoiłem głód na posiadanie fajnych zabawek. Teraz staram się wydawać pieniądze bardziej rozsądnie. Kiedyś kupowałem auta, którymi tak naprawdę nie miałem czasu jeździć. Obecnie myślę przyszłościowo i nie szastam kasą. Wolę, aby fundusze leżały w banku, a nie w garażu.

Zaryzykuję stwierdzenie, że taki punkt widzenia przychodzi z wiekiem. Dla młodych zawodników żużel dzisiaj to nie tylko sport, ale styl życia. Daje on bowiem możliwość, aby zarobić niemałe pieniądze i stać się popularnym. Patrzę na niektórych żużlowców i zdaje mi się, że zaczynają uprawiać ten sport nie ze względu na sam speeedway, ale...

- Kasę.

Kasę, smak luksusu i wianuszek pięknych kobiet.

- Jest kilku chłopaków, którzy wolą być nazywani supergwiazdą niż sportowcem. To dość trudna kwestia i sam obserwuję, że żużel bardzo się zmienia. Gdy ja zaczynałem, nie zarabiano aż tak dużych pieniędzy. Nie były to małe kwoty, ale jednocześnie nieporównywalne do tego, co płaci się dziś. Zgodzę się również ze stwierdzeniem, że speedway to styl życia. Niektórym uderza do głowy, chłopaki zaczynają nieźle imprezować i tracą kontakt z rzeczywistością.

Skoro już o tym wspominasz, przypomniał mi się wywiad z Michaelem Lee. Jeden z bardziej kontrowersyjnych mistrzów świata na żużlu, który za narkotyki odsiedział nawet karę więzienia, stwierdził, że dzisiaj niewiele się zmieniło. Impreza nadal trwa!

- Owszem, dla niektórych to nadal rock'n'roll. Z drugiej strony, dzisiaj wiele trudniej jest sięgnąć po zwycięstwo niż przed laty. Żużlowcy bardziej niż kiedykolwiek dbają o kondycję fizyczną i sportowy tryb życia, bo szybki sprzęt już nie wystarcza. Stawka się wyrównała i aby zdobywać mistrzostwa, należy pracować o wiele ciężej niż kiedyś.

Hans, pamiętam Cię jako bardzo utalentowanego juniora. Miałeś być następcą Hansa Nielsena. Żużlowe areny podbijałeś z wielkim hukiem. W 2006 roku dostałeś dziką kartę na Grand Prix Danii i turniej ten wygrałeś. Przed Tobą udało się to tylko Loramowi i Dugardowi. Gdzie jest tamten Andersen?

- Cały czas tutaj, tylko że z bolesnym bagażem doświadczeń w postaci kilku poważnych kontuzji. Żeby wygrywać na żużlu, potrzeba dużej dawki pewności siebie, którą traci się wraz z każdym upadkiem. Urazy odbijają się na psychice i są takim niezręcznym balastem. Ból, którego się doświadcza, siedzi w człowieku, gdzieś tam z tyłu głowy.

Sportowcy mówią, że z każdą porażką traci się też tych, którzy nazywali siebie przyjaciółmi. Wielu takich było?

- Co najmniej kilku. Myślę jednak, że tak dzieje się nie tylko w sporcie, ale po prostu w życiu. Gdy się komuś dobrze wiedzie, to łatwo jest o szeroki krąg znajomych. Z czasem poznaje się tych, którym naprawdę można zaufać.

Pamiętasz więc najgłupsza plotkę, jaką usłyszałeś na własny temat?

- Nie bardzo. Staram się nie przykładać do nich wagi.

Nie śledzisz wpisów w Internecie?

- Czasami zaglądam na strony i fora, ale staram się śmiać z tych przeróżnych informacji. Ludzie, którzy siedzą przed klawiaturą i wypisują najgorsze obelgi, nigdy nie mają tyle odwagi, aby podejść i powiedzieć mi to w twarz.

Z tego właśnie powodu zlikwidowałeś konto na Facebooku?

Trochę tak, a Ty?

To ja dziś zadaję pytania.

- Facebook jest OK, ale wolę zaangażować swoją energię w bardziej pożyteczne zajęcia. Nie mam potrzeby podglądania czyjegoś życia i nie lubię, gdy ktoś robi to samo w stosunku do mnie. Jeżeli ktoś chce ze mną porozmawiać, czy coś mi powiedzieć, może to zrobić bezpośrednio – twarzą w twarz.

Jest takie powiedzenie, że od każdego momentu szczęścia trzeba zapłacić podatek. Utrata prywatności, bolesne kontuzje... To cena, którą płacą sportowcy?

- Tak. Myślę, że to dobra konkluzja.

Komentarze (0)