W najnowszym numerze nieregularnika klubowego "Tylko Falubaz" długa i szczera rozmowa z Andrzejem Huszczą, który odpowiada na pytania Małgorzaty Dobrowolskiej i Piotra Toporka.
Tylko Falubaz: Niemal wszyscy fani speedwaya w Zielonej Górze wiedzą, że to siostra podpisała zgodę na uprawianie żużla, podrabiając podpis waszej mamy. Dlaczego rodzice nie patrzyli przychylnie na ten pomysł? A może zabrakło panu odwagi, żeby ich zapytać?
Andrzej Huszcza: To prawda, że Zosia podpisała zgodę, a zanim trafiłem do szkółki, moi rodzice nigdy żużla nie widzieli. Za to słyszeli, że to ciężki sport, niemal pewna śmierć. Na mecze Zgrzeblarek zabierał mnie brat. Jak kupił motor, czasem dał się nim przejechać. Woził najpierw z tyłu, potem na baku. Ciągnęło mnie w stronę motoryzacji. Choć nie chciałem sprzeciwiać się rodzicom, prędkość i jazda ślizgiem kontrolowanym robiła na mnie niesamowite wrażenie, chęć, by spróbować, była większa niż cokolwiek innego. Dla mnie, chłopaka z podzielonogórskiej wioski było to jak skosztowanie zakazanego owocu w raju.
Jak to się stało, że go pan skosztował i trafił do szkółki żużlowej?
- Dzięki koledze z zawodówki przy Wyspiańskiego Władkowi Kukielowi, który powtarzał, że zapisze się do szkółki. Sam bym tego nie zrobił, bo jestem bardziej nieśmiały. Dopiero jego namowy sprawiły, że poszliśmy się zapisać. Władek był chudy i wysoki. Ówczesny trener Stanisław Sochacki powiedział mu, żeby lepiej zajął się siatkówką lub koszykówką. Ja natomiast dostałem pieczątkę ze skierowaniem na badania lekarskie. Wracając do domu autobusem, chwaliłem się wszystkim wokół, że mam papiery od instruktora Sochackiego i będę żużlowcem. Miałem 17 lat.
Gdy już pana mama to zaakceptowała, pojawiła się nawet pierwszy raz na stadionie i od razu trafiła na wypadek.
- Jechaliśmy z Łodzią. Trener wytypował mnie z trójki świeżo upieczonych adeptów z licencją. Na drugim łuku, gdzie siedziała mama, poszedłem za szeroko i ślizgiem uderzyłem z impetem w bandę. Zagipsowali mnie wówczas i tak wyglądał mój inauguracyjny sezon.
Z kim uczył się pan żużla?
- Najlepiej z tamtego okresu pamiętam Aleksandra Janasa i Jurka Marcinkowskiego. Zdawałem z nimi egzamin na licencję żużlową i na szkoleniu spędziliśmy razem dużo czasu. Treningi zaczęliśmy wiosną 1975 roku, a już w lipcu zdaliśmy egzamin na licencję. Wówczas jazdy było zdecydowanie mniej niż obecnie. Na treningu zjawiało się nas ośmiu, ale do dyspozycji mieliśmy zaledwie trzy motocykle, a często nawet mniej.
Pamiętam pan pierwszy start, pierwsze biegowe zwycięstwa?
- Jedne z pierwszych zawodów, które pamiętam, to Puchar Stali, kiedy zdobyłem 11 na 12 możliwych punktów. Przegrałem tylko w jednym biegu z leszczyńskim zawodnikiem o nazwisku Smoła. To był mój pierwszy sukces, może nie ogromny, ale bardzo miło go wspominam.
Pojawiła się popularność, presja klubu, mediów czy kibiców?
- Przede wszystkim zawsze kochałem jeździć, a cała reszta to dodatek. Na popularność musiałem zapracować solidną jazdą. Ale to były inne czasy. Wywiadu udzielałam raz do roku, a nie tak jak teraz - trzy na godzinę. Nie zmienia to faktu, że cieszyło mnie i nadal cieszy zainteresowanie wokół mojej osoby. To, że ludzie mnie zaczepiają na ulicy i wspominają moją jazdę jest bardzo sympatyczne.
Komu zawodowo najwięcej pan zawdzięcza?
- Moim pierwszym trenerem był Stanisław Sochacki. Gdyby nie on, nie byłoby Andrzeja Huszczy. Kiedy dobrze sobie poczynałem na torze, widziałem jego uśmiech i to było dla mnie niesamowicie ważne i budujące. Trener jest potrzebny szczególnie na początku kariery, aby nauczyć podstaw. To na początku można nauczyć adeptów prawidłowych nawyków. W żużlu duże znaczenie ma talent i ciężka praca. Teraz w roli trenera mogę spojrzeć na to z drugiej strony i jestem zadowolony, kiedy chłopcy wprowadzają w życie moje rady i wskazówki, a na torze wszystko im wychodzi.
W trakcie kariery unikał pan odpowiedzi, czy zajmie się kiedyś pracą z młodzieżą. Ale od kilku lat z powodzeniem szkoli pan juniorów Falubazu.
- Powtarzałem: prędzej się skończy żużel niż ja zakończę karierę. Poza tym wtedy miałem jeździć, a nie zastanawiać się, co będzie za kilka czy kilkanaście lat. Teraz jestem zadowolony, bo z pracy z młodzieżą czerpię ogromną satysfakcję. Prowadzę selekcję zgłaszających się chłopców, uczę ich podstaw żużla. Najważniejsze, by chcieli jeździć, czuli to, ale i nie byli zbyt wysocy i otyli. Muszą dobrze wyglądać, dziewczyny to lubią. Moje córki, jak były kiedyś na obozie w Zakopanem spotkały naszych skoczków, w tym Adama Małysza. Ale wtedy jeszcze nie odnosił wielkich sukcesów. Nie zwróciły na niego uwagi, bo był taki mały i niepozorny. Do dziś żałują, że nie mają zdjęcia z mistrzem.
Nie ma pan po tylu latach dosyć żużla?
- Skądże! W klubie, kiedy przez dłuższy czas nie mam treningów z chłopakami, czegoś mi brakuje. Nie mogę się doczekać kolejnych zajęć. Najgorszy jest przejściowy etap w listopadzie, bo później, kiedy zaczynają się pierwsze treningi na hali, powoli wszystko wraca do normy. Oczywiście, najlepsze treningi są na stadionie. Zajęcia są urozmaicone, bo jeździmy, gramy w siatkówkę, w piłkę, często się razem wygłupiamy. W szkółce mam obecnie dziesięciu chłopaków. Ale selekcja jest ostra, bo u mnie nigdy nie było, nie ma i nie będzie bujania się po torze. Albo ktoś chce jeździć, albo niech zapisze się do sekcji ping-ponga.
Więcej w 8 numerze nieregularnika "Tylko Falubaz", który jest dostępny z weekendowym wydaniem Gazety Lubuskiej. Kibice Falubazu mogą go także bezpłatnie otrzymać w niedzielę na MotoArenie w Toruniu oraz już dziś w Pizzerii Gioconda oraz w Sklepach Kibica w Galerii Handlowej Auchan i Focus Mall.