Maciej Kmiecik: Greg, przede wszystkim serdeczne gratulacje. Powtórzyłeś w 2011 roku wyczyn z 1997 roku. Jakbyś porównał te sukcesy? Czy w ogóle są one porównywalne? Jeden złoty medal o drugiego dzieli aż 14 lat...
Greg Hancock: Dokładnie. I właśnie tylko można porównywać te lata. Oczywiście, samo uczucie zdobycia tytułu mistrza świata jest podobne. To niewyobrażalna radość. Radość, która jest efektem ciężkiej pracy całego mojego teamu. Na ten złoty medal pracowali mechanicy, cały mój zespół, wszystkie osoby, które mi pomagały. 14 długich lat czekałem na to, by ponownie poczuć jak to jest być najlepszym na świecie. Moim największym motywatorem do osiągania szczytów jest oczywiście rodzina. Bez najbliższych nie byłbym w stanie tak ciężko pracować i walczyć o sukcesy. To im oraz wszystkim moim współpracownikom dedykuję ten sukces.
Przyznaj się tak szczerze, przypuszczałeś, że jeszcze kiedyś wrócisz na sam szczyt żużlowej hierarchii?
- Zawsze wierzyłem, że mogę ponownie być najlepszy. Po drodze w trakcie tych 14 lat od pierwszego tytułu, dwukrotnie stawałem na podium. Wygrywałem poszczególne rundy Grand Prix i wierzyłem, że kiedyś nadejdzie ten dzień. Opłaciło się czekać i wierzyć, by znów poczuć to spełnienie.
Ostatnie dwa sezony to dominacja najbardziej doświadczonych żużlowców cyklu Grand Prix. Teraz Ty jesteś najlepszy, przed rokiem Tomasz Gollob. Jak Wy to robicie?
- To nie jest żaden sekret czy coś szczególnego. Sukces jest efektem ciężkiej pracy. Oczywiście, oprócz niej wiele innych czynników decyduje o tym, że ktoś wygrywa, a ktoś musi pogodzić się z porażką. To, że jesteśmy doświadczonymi żużlowcami z ogromnym bagażem startów na różnych torach, tylko nam pomaga. Potrafimy może dzięki temu lepiej dopasowywać sprzęt, reagować na zmieniające się warunki torowe. Na większości z torów, gdzie odbywają się zawody byliśmy z Tomaszem kilka razy więcej niż młodsi koledzy. A poza tym, żeby wygrywać, trzeba być wciąż głodnym sukcesów. Tomasz przez prawie 20 lat walczył o upragniony tytuł i go zdobył przed rokiem. Ja mu pozazdrościłem i chciałem również ponownie poczuć, jak smakuje złoto (śmiech).
Jesteś szczęśliwy i uśmiechnięty, bo zrealizowałeś swój cel, ale jest też druga strona medalu. Czujesz ból kontuzjowanego kolana?
- Teraz absolutnie o tym nie myślę i muszę przyznać, że w trakcie zawodów ból mi nie doskwierał. Znacznie gorzej było podczas piątkowego treningu, kiedy to kolano faktycznie mnie bolało. Osoby, które się mną opiekują zadbały jednak o to, by noga nie przeszkadzała mi w trakcie zawodów. Wiem jednak, że pewnie w nocy lub w niedzielę ból znowu się odezwie. Ale co tam ból, udało się zrealizować marzenia. Jakoś przeżyję to bolące kolano (śmiech).
W wielkim finale przyjechałeś czwarty. Uszło już trochę powietrze, kiedy zapewniłeś sobie tytuł mistrzowski?
- Nie. Kiedy podjeżdżam pod maszynę startową, zawsze chcę wygrać. Tak było też w finale. Przegrałem jednak start. Miałem możliwość wyboru pola startowego i wydawało mi się, że z krawężnika będzie najłatwiej dobrze wystartować. Niestety, przegrałem start, a na dystansie niewiele mogłem już zdziałać. Nie rozpaczam jednak z tego powodu (śmiech).
W Gorzowie podczas ostatniego Grand Prix w tym sezonie będzie tylko wielka celebracja czy może też stawiasz sobie jakiś cel?
- Oczywiście, że będę tam świętował, aczkolwiek ostatnio zawody w Gorzowie nie wychodzą mi najlepiej, dlatego będę chciał tam 8 października pokazać, że również na tym torze potrafię być skuteczny. Moim celem w Gorzowie jest dojechać do finału. Te zawody będą dla mnie wielkim świętem, ale nie chcę być w nich statystą, lecz jak prawdziwy mistrz będę walczył do samego końca.
Jesteś jedynym zawodnikiem, który wystartował we wszystkich rundach Grand Prix w historii. To niewiarygodny wyczyn. Zastawiasz się sam czasami, jak tego dokonałeś?
- Dokładnie. Czasami myślę sobie, że mam mnóstwo szczęścia, skoro przez te 17 lat omijały mnie kontuzje, dzięki czemu mogłem co dwa tygodnie stawiać się na zawodach. To rzeczywiście, niewiarygodne (śmiech).
Z Gorican dla SportoweFakty.pl
Maciej Kmiecik