Pojawił się za to w drużynie mistrza Polski inny znakomity żużlowiec polskiej kadry – Bolesław Proch. To był nie pierwszy i nie ostatni – tak wyśmienity, wychowanek Falubazu Zielona Góra, zawodnik jeżdżący bardzo ostro i zdecydowanie, o ogromnym potencjale i równie mocnym charakterze, co nie zawsze przysparzało mu w życiu przyjaciół. Proch po doświadczeniach w lidze brytyjskiej przed rokiem (karencja w polskiej lidze) okazał się drugim żużlowcem Stali, obok niezawodnego Edwarda Jancarza, ale przed chociażby niespodziewanie piątym żużlowcem świata – Jerzym Rembasem, a także przed innymi uznanymi już wcześniej: Bogusławem Nowakiem, Mieczysławem Woźniakiem i Ryszardem Fabiszewskim. Proch wcale nie wymyślił prochu, ale talentem i pracą zaskakująco dobrze wypełnił w Gorzowie lukę po Plechu.
Zenek Plech
Co prawda Plech legitymował się wyższą średnią od Procha, a w ogóle najwyższą – 2,88 na bieg, ale długo w lidze pauzował z powodu choroby, tracąc dużą część wiosny i prawie całe lato, miał więc także mniej okazji potracić punkty w tak zwanym ferworze walki. Po powrocie z leczenia Zenon Plech zaraz wywindował swoje Wybrzeże na srebro DMP ’78, wyprzedzające na finiszu Włókniarza Częstochowa, gdzie z kolei brylował trzeci zawodnik polskiej ligi – Marek Cieślak, z powodzeniem startujący także na Wyspach. Plechowi w drużynie z Gdańska dzielnie sekundowali Bogdan Skrobisz, Andrzej Marynowski i weteran polskich torów, rodem z Leszna, utytułowany Henryk Żyto – gość już było nie było – po czterdziestce. Siedmiopunktowa przewaga wielkiej Stali w polskiej żużlowej ekstraklasie pewnie nie byłaby do zniwelowania, nawet gdyby Zenek był zdrów jak bałtycka ryba od początku do końca sezonu. Tym bardziej, że o dalsze starty rzeczonego Plecha na Wyspach usilnie zabiegali promotorzy Hackney, uważający zdolnego Polaka za swego już od roku 1975. To pewnie również ograniczyłoby ilość startów lidera Wybrzeża w meczach polskiej ligi. Nic z tego nie wyszło, bo Zenek troskliwie pielęgnowany, zamiast na stadionie, sporo czasu spędził na szpitalnym łożu ze swoim wysiękowym zapaleniem osierdzia. Trafna diagnoza, skuteczne leczenie i silny wysportowany organizm pokonały chorobę – ku chwale polskiego żużla.
Bardzo mocny w tym okresie był Włókniarz, od 1974 roku stale na symbolicznym podium DMP. W "brązowej" na ten czas Częstochowie rządziła i dzieliła trójka żużlowców. Przewodnikiem stada był wspominany już wielokrotnie Marek Cieślak, który pokazał się także w rozgrywkach o tytuł IMŚ, zajmując wysokie miejsca w eliminacjach (zwycięstwo w częstochowskiej eliminacji, podium w półfinale w Pocking oraz finale kontynentalnym w Slany), by wreszcie w samym finale zakończyć na Wembley swój udział XII miejscem, z pięcioma punktami. Raz udało mu się w Polsce – w 1974 roku został udekorowany szarfę DMP, a raz dostał to samo w Anglii. Został mianowicie drużynowym mistrzem Anglii 1978, wraz ze swym zespołem White City z całkiem przyzwoitą jak na brytyjskie warunki średnią meczową – 5,16 (Plech co sezon oscylował koło 8,00).
Pod Jasną Górą kapitalnie jeździł Józef Jarmuła. Gdyby nie liczne, a nie zawsze uzasadnione wykluczenia, Józek miałby dużo wyższą (niż 2,42 – dziewiątą) średnią biegową w lidze, a być może także całe mecze przynosiłyby inne rozstrzygnięcia. Ale Jarmuła nie był lubiany przez sędziów, za to uwielbiany wprost przez widzów, więc prawie każdy upadek z jego udziałem był kwalifikowany jako zawiniony przez Józefa Jarmułę, który zazwyczaj jako jedyny zaraz potem wstawał bez szwanku, kpiąc sobie z lekarzy i medycznej pomocy. Owszem zdarzało mu się przekraczać granice rozsądku, ale nie zawsze i nie wszędzie, ale kogo to obchodziło?. Jest wywrotka na torze i... jest Jarmuła na podorędziu – wszystko dla większości sędziów stawało się jasne. Wykręcał różne numery. Miał niespotykany styl jazdy. Po słabszych startach kiwał się na wszystkie strony, raz pochylał sylwetkę, raz prostował, jakby zamiast siodełka miał pod tyłkiem żywego jeża, raz przyspieszał gwałtownie wyrywając kołami żużel, to znów zwalniał nie wiedzieć czemu. Skupiał tym na sobie całą uwagę widzów. Potrafił podnieść przednie koło i tak przejechać na jednym kole całą prostą, nie zwalniając przy tym, i wygrywając bieg. Dostawał aplauz widowni na stojąco, a od sędziego... wykluczenie za niebezpieczną jazdę. Trudno się dziwić, że za temat swojej broszurowej autobiografii z 1993 roku wybrał wiele mówiące słowa: "Za wcześnie się urodziłem". Dziś byłby gwiazdą mediów, wyniesioną bez cienia wątpliwości na piedestał wielkiej popularności.
Józek Jarmuła
To był "Mustang" – prawdziwy kaskader, komandos, całe długie trzy lata służący w pułku piechoty morskiej, bo nie zdołano go z Rybnika w porę reklamować przed służbą wojskową, mimo wyśmienitych do tego instrumentów. To była plama na honorze, skądinąd ze wszech miar znakomitego, rybnickiego speedway’a. Człowiek, któremu w pierwszym skoku nie otwarł się spadochron (kto chce niech wierzy, ale to są fakty – www.SportoweFakty.pl). Urodzony (z uchodzących przed Sowietami Kresowian) na Węgrzech, syn polskiego oficera, napływowy mieszkaniec powojennego Raciborza, przejętego z rąk Rzeszy miasta Ratibor. Podziwiający w dzieciństwie Pawła Dziurę, jednego z pionierów rybnickiego żużla, który był przyjacielem domu państwa Jarmułów. Doświadczony życiowo, o burzliwym początku kariery w Rybniku, potem z licznymi zawirowaniami w Świętochłowicach, wreszcie odnajdujący się w gościnnej Częstochowie, gdzie o dziwo, w końcu też poczuł się jak "trędowaty". Niezwykle barwna postać w historii polskiego żużla, pomnikowa, dodająca mu niewątpliwego splendoru, a nie doceniona za żużlowego, pełnego różnorodnych napięć „życia”. Uważany był za brutala na torze (za co nieraz oberwał w twarz, np. z ręki krewkiego Stanisława Tkocza – byłego boksera, ukaranego za ten czyn półroczną dyskwalifikacją), ale jednocześnie oddany kolega dla kumpli z klubu, czy reprezentacji narodowej, gdzie (bez żadnej łaski) był powoływany. Prywatnie amant, przystojniak na luzie, podobający się kobietom, jeden z tych co to żadnej nie przepuści, a któremu też prawie żadna się nie oprze. Budził tym niekłamaną zazdrość wśród kolegów!
Zdzichu Dobrucki
Tam w mickiewiczowskim ("...co Jasnej bronisz Częstochowy") Mateczniku wyróżniał się również Andrzej Jurczyński, a na salony żużlowej elity dopiero wchodził późniejszy lider Włókniarza – Józef Kafel. Pierwszej trójce (Stal Gorzów, Wybrzeże Gdańsk, Włókniarz Częstochowa) próbowała zagrozić na pewnym etapie ligi Unia Leszno, ale przegrała ten bój o podium. Zdecydowanym liderem Unii w lidze był młody, a mało w sumie utytułowany Mariusz Okoniewski. Okazał się lepszy od mistrza Polski Bernarda Jądera i choćby, schodzącego już ze sceny żużlowca, o pięknej (Indywidualny Mistrz Polski ‘76, medalista DMŚ ‘72), prawie 20-letniej karcie w historii leszczyńskiego klubu – Zdzisława Dobruckiego. Zdzichu potem był wychowawcą m.in. Zenona Kasprzaka, a jeszcze później także wybitnie uzdolnionego syna swego Rafała, który jest wzorem sportowca i skromnego człowieka. Rafał z ojcem to piękniejsza saga rodowa w historii polskiego żużla.
Dzielnie poczynał sobie w lidze Falubaz, niewiele ustępując utytułowanym klubom z Leszna, Rybnika i Bydgoszczy. W Winnym Grodzie powoli, wraz z nazwiskiem Huszczy, rodziła się wielkość, a próbowali mu dorównać: Henryk Olszak, także Stefan Żeromski (i nie chodzi tu wcale o wybitnego pisarza – twórcy "Dziejów grzechu" czy "Ludzi bezdomnych") i Jan Grabowski – dziś także wybitny trener. Pokazał się też młody Jan Krzystyniak, brat Alfreda, wcale nie gorszy dziś szkoleniowiec. Gorzowianin Jerzy Rembas w Gdańsku ustanowił pewien rekord – w siedmiu wyścigach wywalczył na torze same zwycięstwa – 21 pkt. Oczko! Temu rekordowi, jak również choćby wyczynowi Huszczy (20 pkt), sprzyjały jednak wówczas dziwaczne regulaminy, powiedzmy to sobie uczciwie, majstrujące nazbyt gorliwie przy sztucznym windowaniu młodych (rezerwy zwykłe juniorów – możliwość pięciokrotnych startów w meczu, plus dwa biegi młodzieżowe – oczywiście obowiązkowe). Nadgorliwość w promocji i absurd nic nie dający, a w najlepsze trwający do dziś. Te zapisy miały chronić tych, którzy tego wcale nie potrzebowali. Huszcza i Jankowski, wielkością swoich nietuzinkowych osobowości, jakoś zdali ten egzamin dojrzałości, pomimo wszystko. Ale, ile tym sposobem po drodze pogubiono obiecujących jednostek? – wpierw sztucznie wyniesionych, a potem opuszczonych w przepaść zapomnienia. Wywołany do tablicy wymienię wszystkie zmarnowane talenty polskiego żużla.
Do absolutnie kuriozalnej sytuacji doszło w dole tabeli I ligi 1978 roku. Otóż dwie, skądinąd zasłużone, drużyny – Śląsk Świętochłowice i Kolejarz Opole – uzyskały w końcowym rozrachunku taką samą ilość, tak dużych punktów meczowych, jak i małych biegowych. Taka sytuacja w całej długiej historii zdarzyła się dotąd tylko jeden jedyny raz. Było to w pierwszym 1948 roku ligi, kiedy to Okęcie Warszawa i Tramwajarz Łódź zakończyły rozgrywki z identycznym dorobkiem. Ale w tamtych powojennych czasach było to w efekcie zaledwie kilku trójmeczów ligowych, a nie, jak 30 lat później, rozbudowanych rozgrywek z udziałem licznych, bo 10 klubów w lidze. W tej sytuacji, aby wyłonić klub spadający z ligi, zdecydowano, że jesienią dojdzie do jeszcze jednego dwumeczu obu zainteresowanych drużyn. Przegrywający miał już definitywnie spadać do II ligi. Baraży w tym roku nie przewidywano. Pierwszy mecz rozegrano w Opolu, drugi na Slavii w Rudzie Śląskiej. Cóż za dramaturgia do ostatniego metra ostatniego wyścigu. Zanosiło się na to, że i tym razem padnie remis. W końcu jednym wyprzedzeniem na torze górą byli Górnoślązacy (58:50 wobec 51:57). Osłabiony Kolejarz (zrabowano Szczakiela siekierkę) brakiem czołowych zawodników Leonarda Raby, Jerzego Szczakiela i Alfreda Siekierki, nie podołał Pawłowi Waloszkowi i spółce. Było to jednak pyrrusowe zwycięstwo Górnoślązaków w barażach, odwlekające zaledwie o rok nieuchronny wyrok na klub świętochłowicki. Z drugiej ligi awansowała powracająca Sparta Wrocław, o wyrównanym składzie zawodników, z Robertem Słaboniem na czele, aczkolwiek minimalnie małymi punktami przed Motorem Lublin ze Zbigniewem Studzińskim. Do końca dzielnie walczyła Unia Tarnów, zajmując ostatecznie trzecie miejsce w II lidze, co cieszyło niezmiernie sympatyków "Jaskółek" z ich liderem Marianem Wardzałą oraz po latach chudych dawało duże nadzieje na przyszłość, tym bardziej, że przed sezonem trenerem Unii został wówczas Antoni Woryna. Przyszłość pokazała, że czasy niedobre, mizeria finansowa, przepaść sprzętowa – to wszystko razem oddaliło jednak perspektywę świetności dla ambitnego klubu z, wojewódzkiego bądź co bądź, po reformie administracyjnej 1974 roku, dumnego miasta Tarnowa. Aż do 1985 roku poczekać nam przyszło na wysokie loty "Jaskółek".
Stefan Smołka