W hołdzie dla "Rico" - Jarosław Dymek wspomina zmarłego Lee Richardsona, cz.1

Od śmierci Lee Richardsona minęło już trochę czasu. Zgasły już znicze zapalone ku czci Brytyjczyka zaraz po tragedii. Nigdy nie ulotni się jednak pamięć o tym wybitnym zawodniku, a ogień z jego iskrą na zawsze będzie płonął w wielu bijących wciąż sercach. "Rico miał wielu przyjaciół". Jednym z nich był Jarosław Dymek. Wspólnie z nim wspominaliśmy Lee. O tym, jaki był prywatnie, jakie stawiał sobie priorytety i ile znaczył dla niego żużel. Sport, dla którego poświęcił to, co miał najcenniejsze - własne życie.

Mateusz Makuch
Mateusz Makuch

- Słuchaj, nie wiem nawet, jak zacząć, więc powiem wprost. Słyszałeś o…
- Tak, nawet mi nie mów… Nogi mi się ugięły. Byłem jego menadżerem przez dwa lata i zżyłem się z nim. Odechciało mi się wszystkiego…

Mniej więcej tak wyglądała moja telefoniczna rozmowa z Jarosławem Dymkiem w niedzielny wieczór, 13 maja. Jarek wracał właśnie z meczu ligowego Włókniarza, którego jest menadżerem, z Gdańska. Nastroju nie mógł mieć dobrego, gdyż Lwy wysoko uległy Lotosowi Wybrzeże. Ta przegrana odeszła jednak w otchłań w momencie wieści o dramacie Lee Richardsona. Do tej chwili, podobnie jak rzesza pasjonatów żużla, nie wiedziałem, iż Jarek współpracował z "Rico" przez dwa lata i żył z nim na stopie przyjacielskiej.

Nie dziwi zatem fakt, że Jarek bardzo przeżył tragedię Lee. Przez kilka dni trudno było mu na ten temat mówić. W końcu zatelefonował. - Pomyślałem sobie, że może bym opowiedział o Lee i naszych relacjach. Chciałbym również, aby był to taki mój hołd dla niego – usłyszałem w słuchawce. Dwa dni później spacerując po murawie częstochowskiego stadionu, notabene w miejscu, gdzie Lee spędził cztery wspaniałe lata, wspominaliśmy jego postać.

Mateusz Makuch: Nie w takim tonie i nie o takich sprawach chcielibyśmy rozmawiać.

Jarosław Dymek: Na pewno nie. O takich sytuacjach chyba nikt nie lubi gadać. I nikt nie lubi wspominać, bo wspominać można o kimś z tęsknoty, gdy wyjedzie na wakacje i wróci za miesiąc. A nie wspominać, bo ktoś odszedł na zawsze.

Tym bardziej w kwiecie wieku.

- To też. Uważam, że ten gościu mógł jeszcze wiele sukcesów zapisać na swoim koncie, bo miał ku temu wszelkie predyspozycje.

Powiedziałeś gość, ale ze względu na potrzeby materiału, musimy powiedzieć, o kim mówimy. Lee Richardson, zmarł 13 maja 2012 roku we Wrocławiu.

- I w tym momencie, gdy to powiedziałeś, ponownie przez moje ciało przeszedł dreszcz. Do tej pory cała ta sytuacja jest gdzieś obok mnie, bardzo daleko. Dalej nie potrafię w to uwierzyć. Nie potrafię połączyć rzeczownika śmierć z Lee Richardsonem. Kurdę, przecież to jest niemożliwe. Dlaczego on ma nie żyć?! Taki gościu, zawsze czysto jeżdżący, młody, tak jak powiedziałeś, a do tego sympatyczny, otwarty, wesoły… Tymczasem już go wśród nas nie ma.

Bardzo osobiście przeżywasz tę tragedię.

- Dzieje się tak dlatego, że to właśnie Lee Richardson pokazał mi światowy żużel. Wcześniej pracowałem w klubie, jeździłem na mecze, ale to były zwykłe zawody ligowe, takie jak wszędzie. Tymczasem dzięki Lee zobaczyłem speedway na najwyższym poziomie od kuchni. Dołączyłem bowiem do jego teamu w momencie, gdy Rico startował w Grand Prix. To oznaczało wizyty w Cardiff, Pradze, Kopenhadze. Ponadto towarzyszyłem mu praktycznie na każdych zawodach w lidze szwedzkiej…

Taki twój ojciec chrzestny w żużlu? Czy to za dużo powiedziane?

- Nigdy się nie zastanawiałem, jak można go nazwać. Czy ojciec chrzestny? Myślę, że to coś blisko. Jak już mówiłem, to on pokazał mi wiele tajników tego największego, światowego żużla. To właśnie dzięki niemu wiem, że Grand Prix to ogromna wyprawa, do której trzeba się porządnie przygotować. Tego się nie osiągnie bez ciężkiej pracy. A co za tym idzie, przebywanie ze sobą i coraz lepsze wzajemne poznawanie się. Nie inaczej było w naszym przypadku.
Team Lee Richardsona w roku 2006. Stoją od lewej: Marcin Kadula, Jarosław Dymek, Lee Richardson, Artur Tomczyk i Dariusz Łapa Team Lee Richardsona w roku 2006. Stoją od lewej: Marcin Kadula, Jarosław Dymek, Lee Richardson, Artur Tomczyk i Dariusz Łapa
Bardzo trudno jest mówić o Lee Richardsonie w czasie przeszłym. Pytania typu: "Jak się dowiedziałeś o jego śmierci?", "Co wtedy czułeś?", i tym podobne, są w mojej ocenie oklepane i mało istotne. Postaram się zatem spytać inaczej. Jak poznałeś Lee Richardsona? Kiedy miało to miejsce? Jak to się stało, że zostałeś jego menadżerem?

- Pierwszy raz uścisnąłem jego dłoń w 1999 roku w Vojens po finale Indywidualnych Mistrzostw Świata Juniorów. Wówczas gratulowałem mu tego sukcesu, ale na pewno z tego okresu nie mógł mnie pamiętać, bowiem byłem jednym z setki ludzi, którzy powiedzieli "congratulations" i to wszystko. Bliżej poznałem go, kiedy przyszedł do Włókniarza w 2006 roku. Jakoś tak wyszło, że szybko złapaliśmy wspólny język. Po pierwszym Grand Prix w Krsko, na którym nie byłem, zaprosił mnie na rozmowę do swojego potężnego busa, którym podróżował, zwanego przez nas pieszczotliwie "świniarnią" i po prostu spytał, co bym powiedział na to, abym towarzyszył mu na zawodach z cyklu Grand Prix itd. Jak się domyślasz, długo się nie zastanawiałem. Mój debiut w teamie Lee Richardsona nastąpił podczas GP we Wrocławiu.

Za co byłeś odpowiedzialny w jego teamie?

- Sprawy czysto organizacyjne. On miał się nie martwić, kiedy wyjeżdża, czym i gdzie. Pilnowanie czasu dwóch minut, co wbrew pozorom nie jest takie banalne jakby się mogło wydawać. Niekiedy była taka ekstrema, że do startu pozostała minuta, a Lee zdecydował o zmianie koła z inną zębatką. Mówiliśmy, że wtedy był prawdziwy "adventure", ale zawsze dawaliśmy radę. Ponadto bukowałem promy…

Loty do Anglii też?

- W Anglii towarzyszyłem mu na kilku meczach towarzyskich i w przygotowaniach do sezonu. W trakcie sezonu nie, z tego względu, że jego polski team obsługiwał ligę polską, szwedzką oraz Grand Prix. Na Wyspach Lee miał natomiast inny sprzęt i ludzi.

Lee chyba bardzo szybko zaaklimatyzował się w Częstochowie, gdzie mieliście szansę się bliżej poznać.

- Tak, bo to jest taki gościu, który jest bardzo otwarty… I widzisz, nawet teraz mówię o nim w czasie teraźniejszym… Jeszcze przypomniało mi się odnośnie tego, co mówiliśmy wcześniej. Czasami zdarzało się tak, że do Szwecji on wygodnie leciał sobie samolotem, a my gnaliśmy busem przez Polskę, potem promem do Szwecji, a będąc na miejscu odbieraliśmy go z lotniska. Bardzo miło wspominam ten okres swojego życia.

Skoro wróciłeś do podróżowania, to powiedz, jak wyglądały eskapady teamu Lee Richardson Racing.

- Hehe, podejrzewam, że nieletni też będą czytali ten wywiad…

To może bez pikantnych szczegółów Jarku.

- Na pewno jest co wspominać. Dużo rzeczy uwieczniliśmy na zdjęciach. Wiele sytuacji przypomina się dopiero teraz, gdy się wspomina Lee. Wiele obrazów człowiekowi do głowy przychodzi. Nigdy nie zapomnę jego uśmiechniętej twarzy, gdy wychodził z lotniska. Wyglądał jak turysta. Z plecaczkiem na ramieniu, w bluzie z kapturem. Zawsze witał nas machając ręką i mówiąc przez wyszczerzone zęby "hello boys". Przypomniało mi się również, gdy jechaliśmy na prom do Polski. Siedział obok mnie i nagle klepnął mnie w rękę. Nie zwróciłem na to w ogóle uwagi, a tymczasem za chwilę poczułem ogromny ból. Okazało się, że wcześniej przykleił mi taśmę klejącą i zerwał kawał włosów. Wtedy się wkurzyłem, a on miał ubaw po pachy. Widząc jego rozbrajającą radość też się uśmiechnąłem, ale zostawiłem samochód na środku ronda i powiedziałem, aby dalej radził sobie sam. Teraz wiele bym oddał, aby ponownie Lee przykleił mi tę taśmę do przedramienia.

Z tego wniosek, że Lee to typowy angielski zawodnik. Luzak, z dystansem do otoczenia.

- O tak, miał ogromne poczucie humoru, był dowcipnisiem.

Aczkolwiek trzeba też dodać, że profesjonalista pełną gębą i skupiał się bardzo mocno nad tym, co robił.

- Zdecydowanie. Oczywiście bardzo mu zależało na dobrych wynikach, podobnie jak i nam, wszyscy pracowaliśmy nad tym, aby wszystko było dopięte na tip-top. Motocykle musiały lśnić i takie zawsze były. Lee musiał być przygotowany perfekt.

Nie przypomnę sobie, kto to powiedział, ale gdzieś wyczytałem, że Lee to taki profesor, jak Hans Nielsen. Zawsze schludny, fair na torze, jak i poza nim.

- Dodałbym do tego nienaganną sylwetkę. Zwróć uwagę na wszelkiego rodzaju jego zdjęcia z przeszłości. Popatrz na jego motocykle i ubiór. To się aż świeciło. Nigdy nie pozwolił, aby być uwalonym. Ja też o tym pamiętałem. Czasami były takie sytuacje, że przyjeżdżał w Grand Prix z tyłu, to wtedy dbałem o to, aby na następny wyścig plastron był jak nowy. Siara w takim brudasie wyjeżdżać. Wrócę jeszcze do jego stylu jazdy. Czasami przypominał mi na torze Jasona Crumpa. Nie zawsze, aczkolwiek kiedy był w takim konkretnym gazie. A odnośnie Crumpa. Pamiętam, jak się tutaj cieszył, gdy go dwukrotnie pokonał. Już mało istotne, który to był rok. Lee był wtedy mega szczęśliwy. Wracając z meczu, jechaliśmy przez centrum miasta. Powiedział, że w sumie on to może wysiąść wcześniej i przejść się alejami (centrum Częstochowy – dop.) na piechotę, wszak dwukrotnie przywiózł za swoimi plecami utytułowanego Australijczyka. Był to powód do dumy, bo wtedy jechał fantastycznie. Lee cieszyły właśnie takie drobne sukcesy. My, jako jego otoczenie, cieszyliśmy się razem z nim. Nawet z tych najdrobniejszych, wydawać by się mogło nieistotnych sukcesów. Dla Lee miały one znaczenie. Wspólnie cieszyliśmy się w Vetlandzie z mistrzostwa Szwecji w 2006 roku. Ze srebra z Włókniarzem w tym samym sezonie. Jak już mówiłem, wspomnień jest wiele.
Lee Richardson i Jarosław Dymek podczas Grand Prix w Pradze w 2006 roku Lee Richardson i Jarosław Dymek podczas Grand Prix w Pradze w 2006 roku
Jeśli o Częstochowie mowa, to Lee trafił tu z Zielonej Góry, jako niedoceniany zawodnik z aspiracjami.

- I był kolejnym przykładem zawodnika, który we Włókniarzu rozwinął skrzydła. Lee szybko stał się silnym punktem częstochowskiego zespołu. Często był prowadzącym parę, którą tworzył z Sebastianem Ułamkiem. I z Sebastianem Ułamkiem otworzył bramę w półfinale z Lesznem w 2008 roku. Wyglądało to makabrycznie, a w obliczu tego, co się wydarzyło we Wrocławiu, zakończyło się właściwie zadrapaniami…

W drugiej i zarazem ostatniej części naszej rozmowy Jarosław Dymek opowiedział m.in. o tym, jak tragicznie zmarły Lee Richardson spełnił jedno z jego marzeń, jak traktował gości w swoim domu oraz... jaki miał wpływ na wygląd menadżera Włókniarza. Do lektury drugiej części zapraszamy niebawem.

Zdjęcia pochodzą z prywatnego archiwum Jarosława Dymka.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×