Cieszę się, że już nie jeżdżę na żużlu - rozmowa z Dariuszem Fliegertem, byłym zawodnikiem ROW Rybnik

Minęło już troszkę czasu, odkąd Dariusz Fliegert pożegnał się z żużlowym torem. Dzisiaj, zajmuje się zupełnie czym innym, ale miłość do żużla została. O niej właśnie opowiedział czytelnikom naszego portalu.

W tym artykule dowiesz się o:

Michał Stencel: Miło cię widzieć znowu Darku. Podczas takiej imprezy nie mogło cię tutaj zabraknąć...

Dariusz Fliegert: Dziękuję. Tak, jak zawsze przyszedłem pooglądać chłopaków. Człowiek jeździł tyle lat, potem, jak skończyłem karierę, długi czas wcale nie chodziłem na zawody. Ale od pewnego czasu, znowu zaglądam na stadion. Wiadomo, jak to mówią, ciągnie wilka do lasu.

Chciałbym cię zapytać o faworyta dzisiejszych zawodów (rozmowę przeprowadzono przed finałem MIMP). Ja, szczerze mówiąc, patrzę do programu i mam spory dylemat...

- Każdy go chyba ma. Powiem tylko tyle, że kiedy ja startowałem w Bydgoszczy w finale MIMP, także nie należałem do faworytów. Wszyscy liczyli na Roberta Sawinę, Tomka Golloba, Darka Śledzia, ale nie na mnie. A tymczasem, od początku się dobrze przełożyłem, miałem dobry układ pól i jakoś się jechało. Pamiętam, że prowadziłem nawet z Tomkiem Gollobem, ale na czwartym okrążeniu zdołał mnie wyprzedzić, zdobywając wtedy mistrzostwo. Ja ogromnie cieszyłem się ze srebrnego medalu, a tym bardziej właśnie, że nikt na mnie nie stawiał. Zatem tak sobie myślę, że dziś wygra zupełnie ktoś jak się to mówi, z zaskoczenia. Szanse mają rybniczanie, ale z drugiej jednak strony, jest presja, bo to ich domowy tor i automatycznie odczuwają ciśnienie.

Niektórzy mówią, że szkoda, że ty i brat Krzysztof tak szybko skończyliście karierę.

- Czy ja wiem, czy szybko. Zgadza się, mogliśmy jeszcze troszkę pojeździć, ale wyszło jak wyszło. Były to ciężkie czasy dla klubu z Rybnika i obaj postanowiliśmy odejść. Wiadomo, że nikt nie będzie jeździł za darmo. Krzysztof trafił do Łodzi, ja potem do Śląska Świętochłowice wraz z Mirkiem Korbelem. Wtedy właśnie powiedziałem sobie dość.

Dlaczego?

- Wcale nie chodziło o to, że to był generalnie słaby klub. Jak już mówiłem zakontraktowano z Rybnika Mirka i mnie. Jeździliśmy na treningi, które ponoć miały być wykładnią dla miejsca w składzie. Wygrywaliśmy z wszystkimi. Potem przyszło do meczu, a mnie w składzie brakowało. Gdzieś tam, swoimi kanałami, dowiedziałem się, że są jakieś ustalenia, iż z Rybnika w meczu, może jechać tylko 1 zawodnik. Wtedy właśnie powiedziałem, że skoro tak, to bez sensu, abym jeździł na treningi itp. Poddałem się. Dziwnie to wszystko w Śląsku wyglądało. Ale trudno, było, minęło.

Teraz już z pewnością nie, ale nie miałeś takiego momentu, że chciałeś wrócić na tor? Wielu zawodników kończyło kariery, a potem szybko wracali.

- Ja właśnie nie. Powiedziałem sobie, że jak już kończę, to definitywnie. Sprzedałem cały sprzęt. Zostawiłem sobie tylko kask na pamiątkę. A co do powrotów. To fakt, wielu moich kolegów z toru wracało potem. Czytałem niedawno, że nawet Hans Nielsen, po zakończeniu zawodowego ścigania, stwierdził potem, że mógł jeszcze 2-3 lata pojeździć. Ale ja jestem uparty, jak coś postanowię, to zrobię. Poza tym, jest jedna rzecz, o której chcę głośno powiedzieć. Kiedy masz już rodzinę, dzieci, to już inaczej myślisz. Masz do kogo wrócić do domu, ktoś na ciebie czeka. Jest inaczej. Już nie jeździsz tak ostro "na wariata". Każdy żużlowiec tak robi, ale niewielu ma się odwagę do tego przyznać. Spójrz na Tomka Golloba. Odkąd urodziła mu się córka, to jest dalej ten sam Tomasz Gollob, ale już bardziej kalkuluje, bardziej przewiduje pewne rzeczy. Kiedyś wjechał między zawodnika i bandę, jak było pięć centymetrów różnicy. Teraz już tego nie zrobi. Bo my, żużlowcy, także jesteśmy ludźmi. Powiem więcej, wcale nie żałuję, że już nie jeżdżę na żużlu. Pewnie, że mogłem zdobyć więcej punktów, wygrać więcej biegów, wywalczyć więcej pucharów. Ale nie każdy może być tym najlepszym.

Pomimo tego, że na początku lat 90, Rybnikowi nie wiodło się najlepiej, mieliście niezły skład.

- Oj tak. Byli bracia Skupieniowie, Henio Bem, Adam Pawliczek, ja z bratem, Bronek Klimowicz. Potem pamiętam czasy, jak do Polski wkraczali obcokrajowcy - u nas wtedy jeździli Jan Osvald Pedersen, Billy Hamill. Pamiętam także, jak bardzo biednie się przy nich czuliśmy. Było biednie, ale było wesoło. Trzymaliśmy się razem, jak rodzina. Teraz często jest tak, że są nazwiska, a nie ma atmosfery.

Co teraz porabia Dariusz Fliegert?

- Pracuję w jednej z rybnickich kopalń, nie narzekam na swój los. Dużo jeżdżę, jak tylko czas pozwala z moją żoną, która dużo biega. Dzięki niej zwiedziłem kawał świata, a także przeżyłem wiele cudownych chwil, kiedy wygrywała zawody. Jestem po prostu szczęśliwym gościem.

Komentarze (0)