Stefan Smołka: Sportowy żywot Pawła

Sławnego Pawła Waloszka oglądało się z ogromną przyjemnością. Można było zachwycać się stylem jazdy świętochłowiczanina.

W tym artykule dowiesz się o:

Każdy ruch głowy opatulonej w maskę i kask z charakterystycznym daszkiem, czy też dłoni; każde drgnięcie kolana, stopy już na starcie pokazywało, że tego delikwenta interesuje tylko jedno. Wygrana - nic więcej. Nietrudno było przy tym dostrzec charakterystyczne elementy rybnickiej szkoły żużlowej, widoczne wcześniej choćby u Pawła Dziury, Ludwika Dragi, Mariana Philippa czy zwłaszcza Joachima Maja. Elegancka wyprostowana sylwetka, ręce sztywno na kierownicy, w gotowości, z wysoko uniesionymi łokciami. No i ta jazda z przednim kołem po kredzie krawężnika. To był oczywisty skutek podglądania i żużlowego wzrastania u boku dużo starszego brata Roberta Nawrockiego (posługującego się nazwiskiem mamy), a także świetnego polskiego żużlowca początku lat 50. - Alfreda Spyry.

Sławy z dawnych lat razem przy stole; od lewej: Paweł Waloszek, śp. Józef Wieczorek, śp. Ludwik Draga, śp. Robert Nawrocki, śp. Alfred Spyra zwany też Emilem.
Sławy z dawnych lat razem przy stole; od lewej: Paweł Waloszek, śp. Józef Wieczorek, śp. Ludwik Draga, śp. Robert Nawrocki, śp. Alfred Spyra zwany też Emilem.

Obaj wymienieni klubowi partnerzy to były dwa pierwsze wzory i autorytety młodego Pawła w Świętochłowicach (Stal) i na krótko w Katowicach (Gwardia). Obaj zaczynali swoje żużlowe kariery w Rybniku i tam przyczynili się do wielu zwycięstw budowlanej, a potem górniczej ekipy rybniczan, zanim wylądowali bliżej domów, w aglomeracji górnośląskiej, bliżej samych Katowic. Jednakże trzeba dodać, iż u Pawła ten pełen gracji styl Spyry czy Maja został dodatkowo wzbogacony o niespotykaną dynamikę i element wyszukanej rotacji ciała, co niejednokrotnie pozwalało zyskiwać ułamki sekund, decydujące o miejscu w wyścigu i ostatecznej zdobyczy punktowej. W ten sposób bardzo prędko uczeń przerósł mistrza - Paweł już w drugim, trzecim roku startów nie miał sobie równych w klubie, gdzie jego brat Robert rozdawał karty - jako zawodnik, trener i animator całości.

Potencjał młodego dwudziestolatka nie uszedł uwadze łowców talentów, których i wówczas nie brakowało, jak Polska długa i szeroka. Stal Rzeszów miała silne zaplecze techniczne, znane zakłady metalurgiczne jako sponsora, ale, mimo pozyskania rok wcześniej Floriana Kapały i Jana Malinowskiego, nie miała drużyny. Paweł (nie tylko on, bo i Stefan Kępa z Lublina, czy choćby również Stanisław Tkocz z Rybnika, z czego wyniknęła niezła afera - Staszek w końcu skruszony i zawieszony wrócił do macierzystego gniazda) znalazł się na celowniku łowców Stali. Lepszych snajperów miała jednak wtedy, a któżby inny, wojskowa Legia, skoro młodzian chcąc nie chcąc znalazł się w klubie stolicy. Rozkaz to rozkaz. W ślad za Pawłem na ochotnika poszedł jego młodszy brat Wiktor Waloszek i obaj służyli… sportowym wyczynem. Dla braci oba „mundurowe” sezony - ten w Ludowym Wojsku Polskim (Warszawa) i następny (1960) w Milicji Obywatelskiej (Legia Gdańsk) były sportowo rewelacyjne (trzecie miejsce DMP z Legią i drugie z Wybrzeżem). Paweł praktycznie nie schodził poniżej dwucyfrowych zdobyczy w żadnym meczu żużlowej ekstraklasy. Powoływanie do reprezentacji narodowej Polski było naturalnym następstwem, a tam poczynał sobie dzielnie od samego początku. I tak już zostało na lata.

Paweł Waloszek w latach 60
Paweł Waloszek w latach 60

W Gdańsku Waloszek mógł zostać i rosnąć na piaskach Wybrzeża jak Żyto (nieco później), ale Paweł nie chciał - on wolał latać jak Mucha. Typowy poczciwy Ślązak tęsknił do Vaterlandu, do ukochanej In, do Świętochłowic, gdzie był już braciszek Wiktor po cywilnemu, pozostali bracia oraz najmłodsza siostrzyczka Asia, a najstarszy Robert montował pakę na majstra ligi. Stało się jednak inaczej. Jako wiele obiecujący członek kadry, zanim wrócił na ukochany czarny Śląsk został wytypowany, obok Kazika Bentke z leszczyńsko-ostrowskich stref, na jednosezonowy podbój Wysp. Wylądował w końcu w Leicester (Bentke w Coventry, gdzie wcześniej jego kolega z Unii Leszno - Henryk Żyto) i całkiem nieźle sobie z trudnym wyzwaniem poradził, pomimo początkowo rozlicznych kłopotów przeróżnej natury.

Wracając do Polski, a konkretnie na świętochłowicki Hasiok, gdzie ta piękna historia za sprawą Roberta Nawrockego wzięła swój początek, Paweł dokonał rzeczy niewiarygodnej. W drugoligowym dla Śląska sezonie 1962 stanął na czele swojej drużyny, w cuglach awansował z nią do I ligi, lecz sam osobiście zrobił coś więcej - wygrywał wszystko w lidze. W 68 ukończonych wyścigach nigdy nie był trzeci, a tym bardziej czwarty; drugi na metę przyjechał tylko 4 razy (przeważnie za kolegą z klubu, którego asekurował), a resztę - 64 pojedynki wygrał jak chciał.

Ktoś powie: nudne to!, A drugi doda: czasy były inne! Otóż nie! Inny jest tylko odbiór w dużej masie zmanierowanych kibiców. Kiedyś bowiem liczył się sam mecz jako widowisko, urok walki - nawet maluczkiego z wielkim (młodzież żużlowa w takich warunkach, bez żadnych preferencji regulaminowych rozwija się o wiele racjonalniej). Zwycięstwa na styk, owszem, cieszyły, ale nie były żadną koniecznością, wyreżyserowaną wartością samą w sobie. Gdy mecz wygrywali wysoko nasi, gromiąc rywali, to było dobrze, gdy odwrotnie - to było źle - oj, dużo gorzej, ale wcale nie mniej emocjonująco. Gra szła wówczas o coś innego: aby w każdym wyścigu coś się działo. Tory były szykowane nie przez dobrze opłacanych cwaniaków z dewizą: byle górą nasi!, ale przez fachowców i pasjonatów, którzy, jak ci kibice na sektorach stojących (bądź z sękatą deską pod tyłkiem), chcieli widzieć walkę na całej szerokości, długości oraz… metrowej wysokości twardych band bynajmniej nie wyłączając. Tam na pionowej powierzchni (wolnej jeszcze wówczas od reklam) nieraz były widoczne ślady żużlowych opon, nawet wysoko - jak u Antka Fojcika czy Jurka Trzeszkowskiego, mierzone na kilkunastu metrach długości (wystarczy zapytać Józka Cycułę z ROW, który to mierzył). Były i ślady krwi zranionych w boju gladiatorów. To była karkołomna przesada, ale taki był ten czarny sport, na taki - nie inny - wszyscy się godzili. Nie brakowało chętnych do uprawiania, trybuny stadionów pękały w szwach. Dziś natomiast widza na ogół (bo są wyjątki) zbywa się iluzją walki pomiędzy nadmuchanymi wyobrażeniami co do granic ludzkich możliwości, które i tak są i będą przekraczane. Koszty wzrosły, a ofiar i dziś nie brakuje, bo rodzi się złudne przekonanie, że w nadmuchanej przestrzeni więcej wolno.

Paweł Waloszek jeździł na żużlu bardzo długo, aż do roku 1985, gdy już wiekowo zbliżał się do ”pięćdziesiątki”. Co ciekawe, w ostatnim ligowym meczu z Kolejarzem Opole zdobył 14 punktów w najwyższej polskiej lidze. Niesamowita sprawa, kwalifikująca go do księgi rekordów Guinnessa.

To była jedna z piękniejszych karier w polskim sporcie żużlowym. Wiele medali, tytułów, pucharów i nagród. Paweł Waloszek jest jednym z czterech polskich srebrnych medalistów IMŚ (obok Zenona Plecha, Tomasza Golloba i Jarka Hampela). Ponieważ jak wiadomo złotych jest tylko dwóch (oprócz Tomka Golloba - Jerzy Szczakiel), więc kierując się tym kryterium Paweł Waloszek jest wśród pięciu najbardziej utytułowanych polskich medalistów w światowej konkurencji indywidualnej. Ponadto dodajmy, iż w 1968 roku najpierw został mistrzem Europy (sukces ten powtórzył w 1972), wyprzedzając we Wrocławiu m.in. Worynę, Trzeszkowskiego, Maugera i Briggsa, a potem w wielkim finale w Goeteborgu już w pierwszym starcie złamał palec u dłoni, mimo to zajął piąte miejsce. W bezpośrednim pojedynku pokonał wtedy srebrnego Barry Briggsa, więc to on zasłużył na srebro, do którego zabrakło mu dwóch punktów przekreślonych złamanym palcem.

Złota reprezentacja Polski DMŚ ‘65 w Kempten; od lewej A. Woryna, A. Pogorzelski, Paweł Waloszek - był rezerwowym, siedzi Zb. Podlecki, z prawej klęczy A. Wyglenda
Złota reprezentacja Polski DMŚ ‘65 w Kempten; od lewej A. Woryna, A. Pogorzelski, Paweł Waloszek - był rezerwowym, siedzi Zb. Podlecki, z prawej klęczy A. Wyglenda

Mniej szczęścia miał Waloszek do krajowych finałów, choć Złoty Kask w tym samym 1968 roku bez trudu zgarnął. Nigdy nie udało mu się sięgnąć po laur indywidualnego mistrza Polski, choć kilka razy był tego bliski. Pozostając wierny klubowym barwom Śląska nie dane mu było również zakosztować zwycięstwa ligowych rozgrywek - DMP. Siła tej drużyny przez długie lata opierała się na dwóch wielkich gwiazdach - Pawła Waloszka i Jana Muchy, oraz na krótko Józefa Jarmuły, a klub świętochłowicki nie zwykł kupować zawodników z innych klubów, m.in. dlatego, że sporo było własnych wychowanków, do których w tym klubie dawniej żywiono szacunek.

Barwny życiorys tego wspaniałego żużlowca i przykładnego człowieka opisał Wiesław Dobruszek w swojej najnowszej książce z cyklu ”Asy żużlowych torów”. Znajdziemy tam niezliczoną ilość cennych archiwalnych zdjęć i odpowiedzi na wiele pytań, m.in. dlaczego nie pozostał w Gdańsku mimo konkretnych propozycji, jak sobie szczegółowo radził w lidze brytyjskiej, jak bardzo cenił swoją rodzinę, z apodyktyczną, ale najbardziej kochaną i troskliwą żoną, córką i synem - żużlowcem, jak Paweł Waloszek konkurował z Ivanem Maugerem pod względem żużlowej długowieczności, a potem z nim Andrzej Huszcza - skądinąd skoligacony z rodziną Pawła, oraz wiele innych ciekawostek i anegdot nigdzie dotąd niepublikowanych.

Książka Dobruszka obala skutecznie - i, myślę, raz na zawsze - niesprawiedliwy mit o agresywnej, czy wręcz brutalnej postawie Pawła Waloszka na torze. Fakt, nie był pieszczochem mediów. Sam, wielokrotnie chwaląc w swoich publikacjach dzielnego Ślązaka za jego klasę i sportowe dokonania, nie ustrzegłem się zacytowania jednej z niepochlebnych wypowiedzi, które niestety krążyły. Nie doceniłem wrażliwości Pawła i jego oddanej małżonki. Jeśli ktokolwiek poczuł się dotknięty, to jest mi przykro i bardzo przepraszam. Podobne opinie formułowane przez niektórych rywali zostały w tej biografii zdruzgotane całą kanonadą faktów pokazujących coś wręcz odwrotnego. Paweł oddawał punkty kolegom z reprezentacji, gdy tego potrzebowali do awansu, ustępował w walce, jeśli to miałoby być niebezpieczne, rezygnował z własnych ambicji dla dobra zespołu, a przy tym nigdy nie upominał się o należny rewanż. Ponadto nawet z fotografii sprzed lat bije wyjątkowa skromność i nieśmiałość, za czym mogło się skrywać tylko jedno - gołębie serce wielkiego mistrza żużlowych torów - Pawła Waloszka.

- To nie jest sport dla mięczaków i inteligentnych filozofów. Byli też tacy, ale nic nie wskórali, nie mieli czego szukać w tej dyscyplinie. Zostawmy nazwiska. Paul to był twardy zawodnik w walce, niesamowicie ambitny, stąd jego dobre wyniki. Był łatwo rozpoznawany przez specyficzny styl jazdy. Poza torem zawsze miał dobre słowo, także dla nas młodych łeboni. Pamiętam jak ciężko mu było, gdy budował swój dom. Prywatnie, jako kolega, super - mówi dziś rybniczanin mieszkający w Niemczech, Andrzej Tkocz, zaczynający karierę kilkanaście lat później, a kończący siedem lat wcześniej, a więc pamiętający wszystkie najlepsze lata Pawła z perspektywy czarnego toru.

Reasumując, książka o Waloszku to znakomita lektura na wakacje i po nich. Polecam gorąco (www.ksiazkizuzlowe.pl)!

Stefan Smołka

Źródło artykułu: