Odkrycie przy grillu
Nazajutrz po Grand Prix Szwecji w Malilli, gdzie po raz pierwszy zawitała czołówka światowa udaliśmy się w trójkę na "ekstra" zawody do Gislaved. Turniej indywidualny "Mitas Open" był pasjonującym widowiskiem. Do tego stopnia, że po trzech seriach startów podjęliśmy głosowanie: zostajemy, czy nie.
Chciałem zostać, ale była to niedziela i wszystkie sklepy spożywcze w Szwecji w godzinach popołudniowych są zamykane. Głosowanie w zasadzie dotyczyło dwóch opcji: zostajemy, nie kupujemy chleba i wieczorem na kempingu głodujemy lub wyjeżdżamy ze stadionu, tracimy dwie serie, ale kupujemy pieczywo i mamy kolację. Wiedziałem, że stoję na straconej pozycji toteż zagłosowałem, że zostajemy. Wedle sprawiedliwych demokratycznych zasad głosowanie przegrałem w stosunku 2:1. I tak po trzech seriach startów musiałem przerwać baczne obserwowanie turnieju amatorów, gdzie wśród szesnastki uczestników rozpoznawałem jedno nazwisko – Ricky Kling.
Najmniejszy, ale największy
Ricky Kling był wtedy obiecującym juniorem. Chłopak marzył o karierze, startach za granicą i rozwojem na miarę prawdziwego zawodowca. Jeszcze nie wiedział, że za kilka miesięcy w polskim żużlu dojdzie do rewolucji regulaminowej, która i jemu da szansę na pokazanie się polskiej publiczności. Kling w Szwecji był już uznanym nazwiskiem, ba! indywidualnym wicemistrzem kraju na żużlu. W 2003 roku zdobył srebrny medal w klasie 80cc. Szwedzi, czy Duńczycy nie rozgraniczają, że dorosły żużel to żużel, a dla dzieciaków miniżużel. Jak napisałem: żużel to żużel. Niuans dotyczy klas.
W ten sam sierpniowy ciepły dzionek przed południem na obiekcie w Gislaved odbył się również międzynarodowy test-mecz właśnie w klasie osiemdziesiątek. Rekordzistą toru był wspominany Ricky Kling. Gislaved nie było wtedy znanym ośrodkiem. Miejscowa drużyna Lwów jeździła w słabszej Alsvenskan i dla przeciętnego kibica w Polsce taki klub "nie istniał". Obok głównej areny na wyjściu z drugiego łuku usytuowany jest tam obiekt do miniżużla. Malutki tor, nasypane wały, miniaturowa wieżyczka sędziego, park maszyn i podpięta elektryka. To wszystko, co potrzeba aby rozegrać zawody żużlowe. Był jeszcze grill, jakby któryś z rodziców młodych dżokejów, bądź oni sami chcieli coś przekąsić.
Naprzeciw siebie w dziecięcym pojedynku tradycyjnie stanęły reprezentacje Szwecji i Danii. Ujmujący przeskok z sobotnich wrażeń w Malilli. Z walki tuzów o najwyższe trofea - na dziecięcy piknik pod szyldem warczących motorynek. Dzień wcześniej przy komplecie publiczności obserwowałem jak Tony Rickardsson na własnej ziemi miał sięgnąć po szósty rekordowy tytuł mistrza świata. Szyki pokrzyżował mu niesamowity w finale Jason Crump. Jeszcze kilka godzin wcześniej walka tytanów na ciężkim po opadach torze w blasku fleszy, aplauzie trąbek i tysięcy gardeł. W niedzielne popołudnie zupełnie inny klimat. Chłopięcy świat pełen marzeń, ich motorynki oraz rodzice uzbrojeni w aparaty, kamery i silne nerwy. Tak sobie siedziałem i się zastanawiałem: czy może oglądam przyszłego mistrza świata? A może gdzieś wśród tych "gówniarzy" jest kolejny Rickardsson? O tyle moje myśli zdawały się być ekscytujące, że z każdym wyścigiem pewnego zawodnika dochodziłem do wniosku, że tak!
Był z wszystkich najmniejszy. Malutki, drobniutki chłopaczek. Nie wiem ile mógł mieć wzrostu. 140 cm? Może ciut więcej. Wyglądał jak przedszkolak. Typowy skandynawski blondynek. W każdym wyścigu zadziwiał dojrzałością na torze. Niesłychanie roztropnie dokonywał wszelkich prób ataków. Mądrze wybierał ścieżki i pięknie łamał motocykl. – Niesamowite, co ten chłopak robi! – krzyczałem do Piotrka Kina, który już od wielu lat zajmuje się żużlową fotografią. Tym razem nie chciało mu się wyciągać aparatu i tracić karty pamięci na jakieś niepoważne zabawy. - Trzaskaj fotek ile wlezie! – prosiłem trybem rozkazującym. Zauważyłem jednak, że Piotrek patrzy na mnie z lekka jak na dziwoląga. – No dobra, jak mi nie wierzysz, to trudno. Zyskać możesz sporo. Gdy ten mały zostanie mistrzem fotografie zyskają sporo na wartości – przekonywałem Piotrka. W końcu udało się go namówić. Dziś z satysfakcją mogę Wam zaprezentować zdjęcia tego tajemniczego zawodnika, którym był aktualny indywidualny mistrz świata juniorów – Michael Jepsen Jensen.
Od tamtej pory minęło ponad osiem lat. Przez ten czas wiele razy widziałem Michaela w akcji. Wiele razy z nim rozmawiałem. Pierwszy raz o nim napisałem do Tygodnika Żużlowego gdzieś w 2006 roku. Miałem nadzieje, że tekst i zdjęcia puszczą na kolorowej stronie. W tamtych czasach miniżużel dla polskiego czytelnika był ciekawostką. W naszym kraju rozgrywki w miniżużlu dopiero raczkowały. Niestety materiał poszedł bez zdjęć. Byłem mocno rozczarowany. Widać musiały odczekać swoje "pięć minut".
Show na Showground
"Liglad" polskiej publiczności zaprezentował się w 2010 roku. Podpisał kontrakt z Unibaksem Toruń. Miałem okazję obserwować Jensena w pierwszym występie w barwach Torunia. Był to marcowy sparingowy mecz w Gorzowie. Taki sobie zwykły sparing, a młodziutki Duńczyk przyjechał ze sporym zapleczem sprzętowym i trzema ludźmi w boksie. Po zawodach siedziałem w parkingu, obserwowałem Jensen Team i sobie dumałem, że czasy się zmieniają. Kilkanaście lat temu nawet największego kalibru obcokrajowiec w polskiej lidze na mecz często docierał w pojedynkę. Nieprzygotowany, bez teamu i z silnikiem w reklamówce. Podejście Jensena niezmiennie imponowało. Profesjonalizm, odpowiedzialność i pasja. Walory z miniżużla "Liglad" przeniósł na tor klasyczny. Już podczas meczu w Gorzowie, jak stary rutyniarz w swoim ostatnim wyścigu ograł na trasie duet gorzowian.
[nextpage]
Od początku kariery Michael jest znakomitym technikiem. Stawiam tezę, że pod tym względem jest najlepszym duńskim zawodnikiem od czasów Hansa Nielsena. Próbkę cyrkowych umiejętności pokazał na halowym turnieju w Herning w lutym 2011 roku. W relacji z tych zawodów pt. "Pole minowe" na łamach Sportowych Faktów sporo miejsca poświęciłem Michaelowi i odkryciu zeszłego sezonu - Mikkelowi B. Jensenowi. Po zawodach pytałem MJJ, czy będzie jeździł w lidze angielskiej. Odpowiedział, że nie. Uznałem, że to błąd. Życie pokazało, że miałem rację. Ligowych startów nie miał za wiele. Na szczęście z końcem lata trafił do Panter z Peterborough. Zadebiutował również w szwedzkiej Elitserien. Kariera nabierała tempa.
Tegoroczne sukcesy Michaela wzięły się z regularnej jazdy w lidze brytyjskiej, gdzie mógł wejść w rytm startów. Zmienił także sposób jazdy. Do 2012 roku jeździł zbyt przewidywalnie i mało wszechstronnie. Będąc doskonałym technikiem nie odchodził od krawężnika. Przy wewnętrznej był maestro. Podczas finału mistrzostw Danii w 2011 roku w Esbjerg tak wymieszał przy kredzie Nickiego Pedersena, że trzykrotny mistrz świata nie wiedział co się dzieje. Była to akcja wieczoru. Mimo słabego sezonu podobne momenty utwierdzały w przekonaniu, że posiada spore możliwości. – Borykałem się wtedy z kontuzjami. Miałem wstrząśnienie mózgu. Cały czas odczuwałem ból w głowie. Nie mogłem się skoncentrować i swobodnie ścigać – mówi Michael. W minionym sezonie wreszcie odszedł od krawężnika. Zaczął jeździć bardziej dynamicznie i wykorzystywać całą szerokość toru. Jensen podobnie jak Przemysław Pawlicki bardzo wyrósł. W zmianie jazdy idealnie wykorzystał wzrost. Świetnie panuje nad motocyklem. Wypracował ładną sylwetkę na wyjściu z łuku. Dobrze dociąża motocykl. Nie rzuca nim i zachowuje lekkość jazdy. Obiekt w Peterborough Panthers jest idealny do poprawienia stylu po zewnętrznej. Bardzo szybki i dynamiczny tor. Kontrakt z Peterborough to była idealna decyzja. – Mamy świadomość z jak wielkim talentem przyszło nam współpracować. Jesteśmy z tego faktu dumni i czujemy odpowiedzialność za losy Michaela – mówi promotor Panthers, Rick Frost. Zeszłego lata udałem się na mecz Peterborough – Coventry. Akurat przypadł w dniu wolnym od pracy tzw. bank holiday, który zarządza jaśnie pani królowa Elżbieta II. Taki mecz zaraz po śniadaniu, bo o godzinie jedenastej przed południem. Rewanż w Coventry wieczorem jeszcze tego samego dnia. Zawrotne tempo zawodowców. Michaela dotąd na Showground oglądałem w telewizji. Teraz miałem zobaczyć na żywo. Byłem podekscytowany. Niestety, wypadek dzień wcześniej w meczu w polskiej lidze spowodował absencję Jensena. Takie uroki dzisiejszego żużla. Dziś tu, jutro tam. Szalona karuzela.
Sodówka z siłą wodospadu
Często zastanawiamy się dlaczego polscy żużlowcy po wielkich sukcesach w kategorii młodzieżowej nie mogą przekuć talentu na medale w dorosłym speedway’u. Kiedyś podczas uroczystej kolacji w sztokholmskim ratuszu (raut z okazji zadośćuczynienia za odwołane GP w Goeteborgu) zapytałem Neila Streeta gdzie jego zdaniem leży sedno problemu. Odpowiedział, że polscy żużlowcy za szybko się wypalają. Ulegają presji działaczy, kibiców i mediów. Za bardzo celebrują pierwsze sukcesy, jakby były najważniejsze. Młody zawodnik powinien odczuwać radość z uprawiania żużla oraz być świadomym drogi i celu, do którego dąży w przyszłości – wyjaśniał Aussie. To tak w skrócie, bo dziadek Street przemawiał długo i wolno. Mądrości seniora kosztowały mnie wiele. Gdy skończył akurat musieliśmy opuścić sale ze znakomitą wyżerką. Wyobraźcie sobie: cały stół smakołyków jak świeżutki łosoś, przeróżne sałatki, pachnące wędliny i inne w tym alkoholowe delicje. W trakcie rozmowy zdążyłem wypić piwo i zjeść banana. A niech tam. Poświęciłem się dla rozwoju polskiego sportu żużlowego.
Po niedawnej rozmowie z MJJ odniosłem wrażenie, że "Liglad" (lige glad w języku duńskim znaczy "obojętny, niewzruszony, opanowany") dokładnie tak podchodzi do własnej kariery. Nie zauważyłem, aby na tym chłopaku robiło większe wrażenie, że zostanie mistrzem świata juniorów. Że dostał dziką kartę na Grand Prix Danii. Że kilka chwil wcześniej na torze w Motali niczym ucznia ograł na trasie aktualnego mistrza świata Grega Hancocka. – Najważniejsze abym odczuwał przyjemność z jazdy na żużlu i rozwijał swoje umiejętności – odpowiadał jak zwykle nader poważny Jensen ubrany niczym clown w cyrku. Kolorowe trampki, spodnie w stylu MC Hammera, odblaskowa kurtka, a na głowie śmieszna czapka z daszkiem. – Mój świat to żużel i znajomi. Nie mam dziewczyny i nie planuję w najbliższym czasie posiadać partnerki. Uważam, że nie jest mi to w tym momencie potrzebne. Mam za to wielu przyjaciół i bardzo lubię spędzać z nimi czas w wolnych chwilach – tłumaczył Duńczyk.
Kilka dni później został sensacyjnym zwycięzcą duńskiej rundy GP. Jestem pewien, że na fali sukcesu w Vojens "Liglad" poczuł, że jest na siłach podjąć wyzwanie startów w Grand Prix. Fatalny występ w Gorician zasiał niepewność. Po blamażu w Chorwacji dotarło do niego, że może jest za wcześnie. Zaczął się zastanawiać. Mistrzostwo świata juniorów nie mogło i nie wpłynęło na decyzję. Wziął przykład z Australijczyków Holdera i Warda. Postanowił zaczekać. Z rezygnacji MJJ skorzystał Martin Vaculik. Jaka przyszłość stoi przed Jensenem? Polskie media już pieją z zachwytów. Obwieszczają wielki talent Duńczyka, a prezesi zaczęli płacić krocie. Wedle polskiej reguły – wyznacznikiem klasy są wyłącznie zdobyte tytuły. Za nie się płaci i określa poziom zawodnika. Klasyczny syndrom made in Poland, który naszym młodym championom wyrządza więcej szkody niż pożytku. Sodówka lubi uderzyć z siłą wodospadu. Czy Jensen się jej oprze? Pseudonim zobowiązuje.
Chleba i tak nie kupiliśmy. Spadła ulewa i zamokły kable. Samochód stanął w deszczowej kałuży. Wymordowany nie miałem siły się tym zmartwić. Oparłem głowę o deszcz (szybę) i niewzruszony niczym Liglad zasnąłem.
[b]Grzegorz Drozd
[/b]