Unia Leszno "straciła dziewictwo" i przyjęła do swojej, świętej dla fanów z miasta Smoczyka, nazwy nowy człon - nazwę sponsora, który w trudnych czasach zdecydował się sypnąć trochę grosiwa, aby klub z tradycjami, że hej, wesprzeć. I rozpętała się wojenka, bo podobno prezes Dworakowski zastrzegał niegdyś ,że dopóki rządzi w klubie Unia pozostanie Unią. Jedni podchodzą do tego ze zrozumieniem, zresztą przecież większość polskich żużlowych klubów, dawno już ma za sobą etap stałej, czy też okresowej zmiany nazwy, że względu na wspierającego go darczyńcę. Uważają, że to pewien znak czasu i mają w sumie rację. Z drugiej strony barykady są ci kibice, którym włos na takie dictum jeży się na głowie i traktują taki zabieg niczym symbol dzisiejszych parszywych czasów wszechwładnej komercji. A do kupienia może być, jak się okazuje wszystko, jest tylko kwestia ilości pieniędzy, jakie trzeba wydać.
Z drugiej strony zaskakuje pęd różnych firm do wkraczania w nazwy drużyn i wiara, że dzięki temu reklama ich produktów będzie znacznie skuteczniejsza. Zawsze się dziwiłem po cholerę tarnowskie Azoty i firma Tauron wypchnęły onegdaj z nazwy klubu Unię? Czy przez ten zabieg ludzie zaczęli więcej kupować nawozów sztucznych? A może na potęgę zużywać więcej energii, bo im się nazwa sponsora dobrze kojarzyła? Toż przecież to absurd. Chodzi o pozytywny wizerunek, ale czy trzeba nim kaleczyć nazwę zespołu? W efekcie tej swego rodzaju mody mieliśmy już w historii rozmaite precedensy. Pozostając przy Tarnowie nie wiem, czy kibice pamiętają, ale przez pewien czas tamtejsza drużyna jeździła w II lidze pod nazwą Towarzystwo Żużlowe Kraków-Tarnów. W efekcie niektórzy "bystrzejsi" dziennikarze pisali tą nazwę jako TŻ Kraków wmawiając kibicom, że to drużyna z Krakowa.
Nie mniejszy dziwoląg powstał na drugim krańcu Polski, kiedy to sympatyczny i dobry team z Grudziądza przyjął kuriozalną nazwę Kuntersztyn-Roleski. Zgroza. Toż to trudne było nawet do wymówienia, toteż nazwa funkcjonowała oficjalnie chyba tylko w protokołach pomeczowych i na okładkach programów, bo przecież żaden kibic nie mówił, że kibicuje (uwaga, uwaga) Kuntersztynowi Roleskiemu, liczył się tylko GKM.
W niektórych przypadkach dochodziło do paradoksalnej sytuacji, że po latach sponsoringu z wejściem w nazwę drużyny, ludzie zaczęli tą nazwę kojarzyć nie z firmą, czy jej produktami, ale właśnie ze sportem i wynikami sponsorowanej drużyny. Czytałem kiedyś rozmowę z przedstawicielem firmy Jutrzenka, która z dobrym skutkiem wspierała żużlowców z Bydgoszczy, który wskazywał właśnie na ten problem. Jak więc widać temat prosty nie jest, nie tylko dla kibiców z zasadami, ale także dla potencjalnych darczyńców. Jeśli jednak działania klubów, których sytuacja finansowa zmusza aby tradycję niczym wstyd dziewica schować gdzieś na dnie kufra z wartościami, można zrozumieć, o tyle nie za bardzo rozumiem powody dla których rugujemy stare obyczaje nawet z kalendarza rozgrywek.
Przez lata funkcjonowała w Polsce zasada, że żużlowy sezon otwierało Kryterium Asów w Bydgoszczy, a kończył Herbowy Łańcuch organizowany w Ostrowie Wielkopolskim. Był to taki sympatyczny obyczaj ściśle przez lata przestrzegany, przez wiele lat zawody te były więc bardzo prestiżowe. Gromadziły najlepszych polskich zawodników, a co zatem idzie jako istotne wydarzenie w kalendarzu, cieszyło się sporym zainteresowaniem i mediów i kibiców. Start sezonu w Bydgoszczy, finisz w Ostrowie. Ale i to co latami funkcjonowało trzeba było zepsuć i w sumie nie wiadomo dlaczego, bo przecież nie ze względów komercyjnych. Kryterium Asów zdaje się być dla decydentów jakimś kaprysem, a przynajmniej prywatną sprawą bydgoskich działaczy. Już nie musi uroczyście otwierać sezonu, nakładają się na nie inne zawody, nawet oficjalne z kalendarza GKSŻ. W efekcie ich ranga ulega, co oczywiste, sportowej pauperyzacji. I to już zrozumieć ciężko. "Tradycja to dąb który tysiąc lat rósł w górę. Niech nikt kiełka małego z dębem nie przymierza… Tradycja, to jest nasza historia” pada w ostatniej sekwencji kultowego „Misia” Stanisława Barei. I była to przecież jedyna kwestia w tym filmie potraktowana na poważnie.
Robert Noga