- Kiedyś twoich rodaków przyjeżdżało do nas mnóstwo. Kiedy odbywały się jakieś interesujące zawody koczowali tutaj niczym nomadzi. Byli dosłownie wszędzie, setki, tysiące - mówi Petr Ondrasik, od wielu lat jedna z kluczowych postaci czeskiego żużla, obecnie człowiek - orkiestra na coraz nowocześniejszym stadionie Markety w Pradze. Jedziemy jego samochodem z pobliskiego hotelu, skąd zabrałem plastrony dla naszej narodowej reprezentacji na międzynarodowy mecz Czechy - Polska. Dojeżdżając do stadionu przypominam sobie miejsce, gdzie w latach 90-tych minionego wieku urządzano miasteczko namiotowe dla kibiców przyjeżdżających do Pragi na zawody żużlowe. Pamiętam dziesiątki namiotów, w większości własność polskich fanów. Dziś w tym miejscu trwa budowa - powstaje kolejna linia praskiego metra. Faktycznie mniej więcej dwie dekady temu Praga wśród kibiców znad Wisły biła rekordy popularności. Wędrownicza dusza kibica mogła dać wreszcie upust swoim pragnieniom, kiedy zagraniczne wyjazdy stały się bardziej dostępne. Żużel sięgnął wówczas u nas kolejny szczyt popularności wywołany masowym napływem do otwartej na oścież polskiej ligi, zawodników zagranicznych, w tym największych gwiazd. Wreszcie do Pragi z Polski rzut beretem. Był też i czynnik ekonomiczny. W Czechosłowacji, a potem, po rozpadzie tego kraju w Czechach ceny były dla polskich kieszeni bardziej niż przystępne. Tanie bilety, tania żywność, tanie piwo. To wszystko zaczęło się potem zmieniać, kiedy przedsiębiorczy gospodarze zorientowali się, że na Polakach można dobrze zarobić, ale początkowo było naprawdę tanio.
Stadion Markety ukryty jest gdzieś na uboczu stolicy w plątaninie ulic i tras przelotowych w kierunku Pilzna, więc trafić na niego nie łatwo, wyglądał wówczas inaczej niż obecnie. Na prostej startowej ulokowano niewielką drewnianą trybunę, a resztę miejsc dla widowni stanowiły ziemne wały. Niewielki budynek zaplecza znajdował się przy parkingu za drugim łukiem toru. Teraz "Marketa" wygląda dużo nowocześniej. Sercem obiektu jest duża, wielofunkcyjna trybuna, pod którą mieszczą się wygodne, przestronne biura oraz sala konferencyjna. Obok budynek poświęcony pamięci Antonina Kaspera. Dookoła toru ziemny wał zastąpiły ławeczki. Czysto i schludnie. Speedway w Pradze przez lata całe związany jest z klubem policyjnym. Przez dziesięciolecia była to Ruda Hvezda. Pamiętam jak jeden z pierwszych obcokrajowców w polskiej lidze Lubomir Jedek demonstracyjnie, po "jesieni ludów" w 1989 roku zdarł ze swojego plastronu czerwoną gwiazdę. Tym sposobem wyraził, że i u naszych południowych sąsiadów skończył się komunizm. Potem zmieniono nazwę klubu na Olimp. Dla mnie zawsze najpiękniejszymi zawodami, jakie tutaj oglądałem był Grand Prix Challenge z roku 1996. Wspaniałe wyścigi, fantastyczna walka na dystansie, pełna tak ulubionych przez kibiców mijanek, zmieniająca się sytuacja w klasyfikacji generalnej, dodatkowe wyścigi o pierwsze i trzecie miejsce. I ostateczne zwycięstwo Simona Wigga. Szósty w klasyfikacji, wówczas jeszcze junior Jason Crump miał tylko jeden punkt mniej. To była kwintesencja i całe piękno sportu żużlowego, kto pamięta tamte zawody, zgodzi się ze mną w stu procentach, jestem tego pewien. A pół roku później cała żużlowa śmietanka przyjechała tutaj nad Wełtawę aby zmierzyć się w pierwszej historii Grand Prix Czech. I od tamtego czasu zbiera się tutaj rokrocznie, więc chyba jej tutaj dobrze. A polscy kibice przeżywali w ciągu tylko kilkunastu edycji Grand Prix Czech prawdziwą huśtawkę nastrojów. Od zwycięstw Tomasza Golloba i miejsc na podium jego, ale także Jarosława Hampela, czy ostatnio Krzysztofa Kasprzaka po wielkie klęski, kiedy to powody do radości miały inne nacje.
Praga słynie także z jednego z najbardziej rozpoznawalnych w żużlowym świecie memoriałów - chodzi oczywiście o Memoriał Lubosa Tomicka. Najstarszego i najlepszego z trzech pokoleń zawodników noszących takie samo imię i nazwisko, przekazywane z dziada na ojca i z ojca na syna. Tomicek dziadek zginął w Pardubicach podczas "Zlatej Prilby" w 1968 roku. Już rok później zorganizowano memoriał jego imienia, który wygrał sam słynny Barry Briggs. Przez lata była taka tradycja, że memoriał Lubosa Tomicka rozgrywano w Pradze dzień po pardubickiej Zlatej Prilbie, jako swoisty rewanż. Dotąd odbyły się już 44 edycje tej imprezy. To na memoriale, jeszcze w czasach Czechosłowacji odebrałem lekcję wiedzy o społeczeństwie. Podczas prezentacji grano czechosłowacki hymn. W pewnym jego momencie publiczność zaczęła przeraźliwie gwizdać. Zdezorientowany zapytałem o co chodzi stojącego obok mnie praskiego dziennikarza. I od niego dowiedziałem się, że hymn ten składa się z dwóch części - pierwsza czeska, druga słowacka. I gwizd zaczął się wraz z początkiem części słowackiej. Była jesień 1992 roku i stosunki pomiędzy Czechami i Słowakami były dosyć napięte. 1 stycznia następnego roku Czechosłowacja przestała istnieć, rozpadając się na Czechy i Słowację. Reprezentanci jednego kraju, nagle zaczęli reprezentować dwa oddzielne. Nie pierwszy to i ostatni raz polityka wdarła się bezceremonialnie w świat sportu. Dziś Polaków na Markecie mniej niż dawniej i emocji jakby mniej, miejmy nadzieję, że zbliżający się finał DPŚ zaprzeczy temu twierdzeniu. A po zawodach przyjedzie czas na obowiązkowy spacer po urokliwej starówce czeskiej stolicy. To przecież jedno z najpiękniejszych "żużlowych" miejsc na świecie.
Robert Noga