Stefan Smołka: Zlata - polska - Praha

Marketa to niewielki stadion leżący nieco na zachód od serca czeskiej Pragi, Hradčanów. Tam przed tygodniem polscy żużlowcy wywalczyli tytuł najlepszego narodowego teamu w świecie.

W tym artykule dowiesz się o:

Czesi pokazali, że nawet przy niewielkiej u siebie ostatnimi czasy popularności speedway’a da się zrobić dobrą imprezę. W takich miejscach trzeba być - inaczej żużel zginie. Wystarczy wymienić gołym okiem widoczne czeskie plusy: kompetencja niemłodych już w większości działaczy czeskiego Związku, wszechobecny uśmiech, uroda miłych pań i gościnność - bynajmniej nieudawana. Wobec niedużego zainteresowania czeskiej społeczności, na co wpływ mogły mieć również niestety wysokie ceny biletów, dalej skąpego udziału miejscowych sponsorów, finał o DPŚ oglądał pełny (no, może prawie pełny) stadion - skrojony jakby na miarę. W największym stopniu to oczywista zasługa kibiców Polaków i tzw. polskich Niemców. Wypasione fury z niemieckimi rejestracjami obklejone polskimi flagami nie należały do rzadkości - obrazek jedyny, bezcenny i wiele mówiący. Do Pragi jest blisko zarówno Polakom, jak i Niemcom, Węgrom czy Austriakom.

Od Czechów moglibyśmy się dużo uczyć, m.in. umiaru. Na samym stadionie i sąsiadujących z nim trawnikach zamienionych w prowizoryczne parkingi nie dominowali wcale napakowani ochroniarze, niczym droidy bojowe, lecz kulturalni, znający swoje obowiązki stanowczy młodzi ludzie, w większości studenci kumający English, niejednokrotnie wiotkie ładne dziewczęta, niedające jednak sobie w kaszę dmuchać. Już to samo wyzwala pozytywne emocje. Policja w pełnym rynsztunku, ale znudzona gdzieś tam na przyczółkach, w każdej chwili wszelako gotowa do wejścia, gdyby zaszła taka potrzeba. Nie zaszła - mimo iż piwo rozlewane i podawane jest wszędzie, nawet w specjalnych koszach obnoszonych po sektorach, jak kiedyś u nas lody pingwin na patyku. Pełny zachód - oj, sporo nam jeszcze do tych standardów spokoju i niepodszytej polityką tolerancji brakuje.

”Wielki” stadion Marketa w Pradze. Fot. Stefan Smołka
”Wielki” stadion Marketa w Pradze. Fot. Stefan Smołka

Być może jakiś wpływ na ten czeski sukces organizacyjny ma również fakt, iż już w średniowiecznych czasach mnisi benedyktyńscy, jak żartują melodyjnie Czesi ”chtějí plochou dráhu na Markétě”. Jak się bowiem okazuje, to oni wciąż w tym kraju tak dobrze poukładanym są prawowitymi właścicielami rozległego kompleksu klasztorno-cmentarno-sportowo-rekreacyjnego, w skład którego wchodzi ów malowniczo usytuowany stadion. W porównaniu z naszymi „arenami” to jest zaledwie ”stadionik”. A jednak… czy u nas na kilometr nie śmierdzi megalomanią? Tam zwykły kibic czuje się dobrze, a o to chodziłoby przecież przede wszystkim - nie o medialny szpan. Zresztą tak i u nas drzewiej bywało, mimo tłumów 20. i 30. -tysięcznych. Kto jeszcze pamięta rybnickie finały IMP, DMŚ, MŚP? Czy na pewno u nas nigdy, gdy chodzi o luz i przyjazną atmosferę, jak mawiają Czesi… to se uz ne vrati?

Na samym stadionie może trochę mniej jest przyjaźni dla przedstawicieli mediów, odsyłanych na obrzeża, gdzie sypało równo - bez możliwości przemieszczenia, co dla obiektywizmu relacji wydaje się ważne. Dla starych wyjadaczy (fotoreporterów) to jest chleb powszedni, ale matki z dziećmi przeżywały niejednokrotnie traumę, osłaniając jak się da swoje pociechy. Inna sprawa, że to całkiem cenna pamiątka - kamień wpadnięty za tzw. kragel (kołnierz - po polsku) lub dekolt, a wyciągnięty z nogawicy (nogawki). Nasz wiecznie uśmiechnięty znakomity fotoreporter Jarek Pabijan brał wszystko na swoją przykładnie wygoloną czachę, nie ponosząc większego uszczerbku - gorzej z jego obiektywem.

Czesi mentalnie są niewątpliwie bliżej Zachodu, może też i dlatego wybierają inne sportowe dyscypliny - hokej, futbol, zawsze mieli świetnych tenisistów, a w ogóle pod względem wychowania fizycznego i sportu masowego uciekli nam daleko do przodu. Gonimy, gonimy, ale oprócz coraz lepszej znów - po cudownych latach sześćdziesiątych - lekkiej atletyki, siatkówki, skoków narciarskich, czy ostatnio zaskakująco dobrego tenisa, został nam boks zawodowy na przyzwoitym poziomie i speedway, bo piłka polska pompowana bez umiaru wciąż tylko dołuje niemiłosiernie - może zanadto jest już napompowana przez polityków w krótkich spodenkach?

Trudno coś dodać w temacie polskich żużlowców na Markecie - spisali się świetnie, a dyskusje orające polskie media wzdłuż, wszerz i do głębi poruszyły każdy aspekt sprawy - za dużo nie da się już dorzucić. Miał być Gollob - Golloba nie było, a wygrali biało-czerwoni. To jest fakt. Nasz żużel ustawia to w innej perspektywie. Czy lepszej - to się dopiero okaże. Starcie dwóch gigantów polskiego żużla (celowo używam słowa ”żużel”, bo tu i ówdzie bardziej kojarzy się z błotem, niż neutralny termin ”speedway”), Golloba i Cieślaka, wygrał pan Marek. Wystarczyło rozpędu i determinacji. Wybrańcy coacha i on sam wznieśli się na wyżyny - wygrali po pięknej walce. Szczęście? Pamiętajmy, że szczęście sprzyja lepszym.

Kilka zdań o regulaminie Speedway World Cup, który swoimi zapisami niewątpliwie dolał oliwy do ognia. Po kolei. Absolutnie sprawdziła się (po raz kolejny) forma czwórmeczów w eliminacjach, pasjonujących barażach (niesamowicie wyrównanych) i w samym finale SWC. Miejsce dla gospodarza to jest aksjomat - świętość, nad czym nie warto dyskutować. Nic bardziej nie promuje żużla w państwach organizatorach. I po to się je wybiera.
[nextpage]
Według sprawdzonej historycznie reguły czwórmeczu wyłaniano najlepszą żużlową reprezentację świata od samego początku światowej drużynówki, czyli od roku 1960. Potem to zarzucono, zastępując rywalizacją par, co przyniosło podwójną stratę, bo zrezygnowano tym samym niepotrzebnie z dobrze odbieranego finału par. Dziś próbuje się przywrócić MŚP - i daj Boże. Czwórmecze to jednak jest zupełnie inna bajka. To są testy prawdy, bo zawodnik w każdym wyścigu ma trzech rywali na torze i może liczyć wyłącznie na swoje umiejętności, spryt i sportową klasę (dobrze, że młodzież w MDMP walczy w tej formule, ale szkoda, że tak mało wychowanków klubowych). Powrót do czwórmeczów jest swego rodzaju wybawieniem dla speedway’a światowego w ogóle. Same eliminacje, a potem baraże dawkują emocje, podnoszą temperaturę rywalizacji. Baraże i finał w ciekawych miejscach, jako dwudniowe imprezy z jednym dniem przerwy, świetnie integrują rozpierzchnięte na co dzień środowisko, gdyż ludziom kochającym speedway pozwalają pobyć z sobą trochę dłużej i toczyć długie rozmowy ponad podziałami, jako że barwy klubowe schodzą na dalszy plan.

Ale… Kto to wymyślił, że zespoły mogą być tylko czteroosobowe w sporcie tak bardzo zależnym od złośliwości rzeczy martwych, sprzętu i tak bardzo urazowym? Miał to być pewnie pokłon dla słabszych żużlowo krajów, które z trudem kompletują kilkuosobowe kadry na jako takim poziomie. Ale to jest strzał w płot, bo sport nie powinien polegać na równaniu do słabszych, ale na motywowaniu tychże do podnoszenia sportowego poziomu. Od początku dziejów świata przykłady niezwyciężonych wojowników najlepiej działają na wyobraźnię i wyzwalają ukryte moce. Poza tym - niezwyciężonym jest się tylko do czasu. Teoretycznie zdecydowanie słabsze drużyny Czech i Łotwy spisały się w tym roku (2013) nadspodziewanie dobrze, a dawne potęgi Anglii i Szwecji odpadły z kretesem. Widać, że wszystkie tego typu sztuczne regulacje (również dotyczy to naszych KSM-ów w lidze, obowiązkowych młodzieżowych wyścigów) jak brak miejsca dla rezerwowego w reprezentacji narodowej podczas turniejów o drużynowe mistrzostwo globu zabijają ducha sportu. To przypomina pierwsze lata mistrzostw świata par, gdzie również nie przewidziano miejsca dla rezerwowego. Przyniosło to więcej szkody niż pożytku i wypaczyło wyniki wielu finałów o MŚ. Tamten błąd naprawiono - dlaczego dziś brnie się w to łajno na nowo. Rola rezerwowego (bez konieczności startu) dla Tomka Golloba w Częstochowie, a następnie ta sama rola, z ewentualnie jednym może startem na Markecie, rozwiązałaby problem konfliktu pokoleń, oddała cesarzowi co cesarskie, nie pozwoliła tak bardzo poróżnić środowiska. A złoto i tak byłoby nasze.

Biało-czerwoni na Markecie. Fot. Stefan Smołka
Biało-czerwoni na Markecie. Fot. Stefan Smołka

Naturalnego kapitana kadry nie było w Pradze fizycznie, ale ewidentnie cień Golloba nad Marketą krążył, co prawda ujawniany tylko sporadycznie w husarskich szarżach Maćka Janowskiego, Krzysia Kasprzaka i Patryka Dudka. Kapitan w zastępstwie, Jarek Hampel, jak dawniej Andrzej Wyglenda, od wygranej rozpoczął i zwycięstwem na sam koniec przypieczętował polską wiktorię. Nie da się wszak ukryć, że bez ćwierćwiecza Gollobowego dzisiejsza zdolna polska młodzież nie miałaby się na kim wzorować.

Tomasz Gollob pozostanie ikoną światowego speedway’a. Ze względu na długie lata benedyktyńskiego heroizmu zapisywania złotych zgłosek w historii polskiego sportu żużlowego temu człowiekowi należy się prosty szacunek i zwykła lojalność. Błędy ”polityczne” (nagły odwrót od starych dobrych tłumików) chyba w końcu Tomkowi wybaczymy. Mazurek Dąbrowskiego rozbrzmiał nad Marketą. Ale czy poruszył dusze spoczywających nieopodal w pokoju wiecznym benedyktynów? Na ten temat media milczą. Jak zaklęte.

Stefan Smołka

Źródło artykułu: