Dwadzieścia lat minęło, jak jeden dzień. Wiosna 2000 roku. Sobota, pierwszy weekend maja. Na przejściu granicznym w Kudowie od rana spory ruch. Do celu, czyli Pragi wciąż daleko, ale już czuć podniosłą atmosferę żużlowego święta. Polscy kibice przyozdobieni w czerwono-białe barwy jadą zagrzewać do boju swoje bożyszcze, które tego dnia na praskiej Markecie miało rozpocząć triumfalny pochód po upragniony tytuł mistrza świata. Jak przed rokiem, jak przed dwoma laty, nikt nie ma wątpliwości, że tym razem w końcu się uda. Toteż polsko-czeskie powietrze pruje hymn fanów znad Wisły: jeszcze tego lata...
Celnicy odbębniają standardowe zapytania uśmiechając się lekko pod nosem: gdzie panowie jedziecie, w jakim celu... Tomek Gollob! Słyszą w odpowiedzi. Niektórych ponosi fantazja. Procenty działają. Z samochodów i autobusów wychylają się głowy. Roześmiane i rozśpiewane twarze - "Tytuł jest nasz, bo mamy Tomka!" - zdają się mówić pewne swego gesty.
Na ten tytuł jak życie pokazało trzeba było długo czekać. Ale zawsze powtarzałem, że nawet gdyby go nie było, to Tomek Gollob dał dziesiątkom, setkom, tysiącom kibiców w Polsce o wiele więcej niż złoty medal w statystycznej tabelce: niesłychaną dumę, radość, przepełnione wiarą, że właśnie on, że Polak po wielu latach posuchy jest najlepszy na świecie i stanie na najwyższym podium. Dla nas, Polaków, bojowych Słowian był idolem wymarzonym. Bezkompromisowym wojownikiem, który nie uznawał straconych pozycji. Walczył z ułańską fantazją na całej szerokości toru. Sam przeciwko wszystkim. To dziś brzmi jak banał. Ale tak właśnie było. Rozumieją to ci wszyscy, którzy przemierzali tysiące kilometrów za Tomkiem. Samochodami, promami, czy później samolotami. Szyli flagi, dziergali na nich napisy, obmyślali transparenty. Przez trzy dni konsumowali konserwy z puszki przy autostradzie, bo w Danii, czy Anglii było cholernie drogo.
Jestem "dzieckiem Golloba". Dzięki niemu najpierw poznawałem kraj z okien wagonów naszej niezastąpionej PKP. Dzięki niemu wyrobiłem po raz pierwszy paszport, bo granice fanatyzmu dla Golloba narysowane przez polityczny układ były już za ciasne. Vojens, Coventry, Linkoeping, Pocking... Takich jak ja było tysiące. Gollob był bodźcem, dzięki któremu wielu Polaków w latach 90-tych miało okazję zobaczyć zachodnie kraje. Częstokroć to były tylko niemieckie autostrady i swojskie stadiony z wiejskimi łąkami, jak ten Ole Olsena w Vojens, ale sam fakt, "że się było" w Danii znaczył coś. Wciąż cierpliwie jeździliśmy. Spotykaliśmy się na stadionach i dyskutowaliśmy: gdzie i kiedy kto był. Czy Tomek ma jeszcze szanse? Tymczasem Gollob robił swoje. Raz lepiej, a raz gorzej. Momentami było już bardzo blisko.
Najbliżej było we wspomnianym Vojens 25 września 1999 roku. Już w piątek, w dniu treningu campingi były pełne kibiców. Obok Polaków przeważali Szwedzi. Rano w sobotę pola namiotowe huczały od dyskusji, kto będzie lepszy: czy po raz pierwszy Tomek, czy po raz trzeci Rickardsson? Do naszej rzeszowskiej ekipy podeszli kibice z Bydgoszczy: - wy nie możecie tak przeżywać tych zawodów jak my - mówią. - Dlaczego? - pytam - Bo nie jesteście z Bydgoszczy - odpowiada "najmądrzejszy" z nich.
Gollob przegrał. Z bólem po wypadku we wrocławskim finale Złotego Kasku i z rozpędzonym Rickardssonem. Po zawodach udało nam się przedrzeć do parkingu. - Strzelaj fotkę z Jackiem - krzyczy do mnie kumpel, który już ustawiony do fotki z Jackiem Gollobem czeka na błysk flesza. - Ale na kliszy została jedna klatka. A chcemy jeszcze zrobić zdjęcie z Tomkiem. Co robić? - pytam. - W porządku. Ze mną nie musicie mieć zdjęcia. Lepiej zróbcie sobie z Tomkiem - mówi nagle Jacek. Robi nam się trochę głupio. Po zawodach, na campingu zabawa ze szwedzkimi kibicami trwa do rana. Szwedzi na otarcie naszych łez podchodzą do polskiego obozu ze zgrzewkami piwa na rękach.[nextpage]Wspomnień z wojaży za Tomaszem w pamięci cała masa. Kiedyś przed Wrocławiem zacierało się koło w samochodzie i potrzebny był smar. Trzeba było chodzić od domu do domu przy głównej drodze i prosić co łaska o troszkę smaru. Sobota, siódma rano. Zapowiadał się gorący dzień. I był. Gollob wieczorem ustrzelił Jimmego Nilsena. Ale najpierw trzeba było znaleść smar, żeby dojechać do Stolicy Dolnego Śląska. W końcu sympatyczny pan dał mi na kawałku papieru smar do sprzętu górniczego. Naprawy koła należało dokonać ze wszelką uwagą, aby nie pobrudzić koszulek własnoręcznie wykonanych za pomocą odrobiny farby, skalpela i starego rentgena. T-shirt przedstawiał sylwetkę Golloba i napis: follow the leader. Był taki wyjazd, że naszej ekipie pomógł sam Tomek Gollob. Padł alternator, a Tomek zostawił nam rezerwowy akumulator! Albo jak kompletnie przemarznięci we dwójkę i przemoczeni, bez mapy, po ciemku, w deszczu i z resztką pieniędzy po zawodach w Berlinie, gdzie Tomek zwyciężył, nie wiedzieliśmy jak wrócić na stacje kolei. Na stadion jechaliśmy wraz z kibicami napotkanymi w pociągu. Z opresji wyszliśmy dzięki pomocy Klubu Kibica Polar z Wrocławia, który znalazł wolny kąt w autobusie. Albo jak zostaliśmy nagle obrzuceni kamieniami zza płotu na stadionie w Oxford, na meczu ligowym, w przeddzień Grand Prix, po tym jak wywiesiliśmy biało-czerwoną flagę z napisem GOLLOB. Kibice z Ipswich zaprosili nas do siebie, abyśmy poczuli się raźniej. Takich przygód, chwil, wspomnień jest cała masa w pamięci każdego z nas, tych którzy podążali "za Tomkiem". Lata mijały szybko, a nadzieja gasła powoli. Przed inauguracją cyklu w 2009 roku, po treningu w Pradze napisałem, że Tomek wciąż ma szanse na tytuł. Następnego dnia w biurze prasowym przywitały mnie szydercze śmiechy - O! Przyszedł ten, który bajki pisze - ironizował fotoreporter z Bydgoszczy. Jego zdanie podzielała większość. Ale nie waleczne serce Golloba.
Aż przyszedł ten wspaniały 2010 rok. - Jestem już trochę zmęczony tymi wyjazdami - powiedział do mnie Paweł Wilczyński, fotoreporter rodem z Tarnowa. - Po co więc jeździsz? - spytałem. - Chciałbym doczekać momentu, w którym Gollob zostanie mistrzem świata. Wtedy mógłbym powiedzieć, że jestem spełniony - odparł. - W takim razie w przyszłym roku nie będziesz musiał już jeździć na Grand Prix - odparłem ze spokojem zażywając w samo południe duńskiego słońca na ławeczce przed stadionem Parken w Kopenhadze. To był ten sezon, na który wszyscy czekaliśmy. Koncert Tomka w Toruniu, Vojens, w pechowym Cardiff i Terenzano, gdzie turniej odbył się dokładnie 25 września jak przed jedenastoma laty w Danii. Historia zatoczyła koło. We Włoszech znów poczułem się jak przed laty. Pełno flag i podekscytowanych rodaków. - Doczekaliśmy się! - padało raz po raz. Ale koronacja mogła być tylko w jednym miejscu - w Bydgoszczy.
Niemal całe zawody przesiedzieliśmy w piwnym ogródku za pierwszym łukiem wspólnie z grupą zwariowanych fanatyków Tomka z Wrocławia, z Ludwikiem i Grzegorzem na czele. Opowieści pełne głowy i pełne gardła. Tamte chwile wzruszeń były ważniejsze niż sam turniej. Zawody się nie liczyły. Zresztą i tak po pierwszej serii bez głównego bohatera. Najważniejsza tamtego dnia była ta jedna chwila. Kilkanaście sekund. Zamknięte oczy, hymn i Tomek na podium. Skrzętnie ją złapałem i schowałem głęboko w pamięci. Przecież tak długo na nią czekałem. Dwadzieścia lat. Szmat czasu. Gdy wszystko się zaczynało byłem jeszcze dzieckiem. Ówcześni trzydziestoparolatkowie dziś z powodzeniem mogą być dziadkami. Tomkowi też ubyło włosów. Gdy siedzę przed komputerem piszę i myślę o tym wszystkim z flagą odkopaną wśród żużlowych gratów, zbierają mi się łzy i dłużej już nie mogę. To se ne vrati... Dzięki Tomek za wszystko. Za każdą chwilę w podróży za "naszym" złotem. Twoim i Naszym - tysięcy polskich kibiców. Dzięki, Tomasz!
Grzegorz Drozd
Jesteś kibicem "czarnego sportu"? Mamy dla Ciebie fanpage na Facebooku. Zapraszamy!