Żużel moją pierwszą żoną - Norbert Kościuch opowiada o swojej dotychczasowej karierze

Przygoda Norberta Kościucha ze sportem żużlowym trwa już piętnaście lat. Wychowanek leszczyńskiej Unii w rozmowie ze SportoweFakty.pl podsumowuje swoje dotychczasowe dokonania na torze.

Adrian Heluszka: W 1998 zapisał się pan do szkółki żużlowej w Lesznie, a już w 2000 roku pozytywnie przebrnął przez egzamin na licencję w Opolu. Bardzo szybko, bo praktycznie w półtora roku zgłębił pan tajniki żużla…

Norbert Kościuch: Akurat tak się złożyło, że dosyć późno zapisałem się do szkółki. O ile dobrze pamiętam, to były wakacje i jak słusznie pan zauważył, do zdania licencji potrzebowałem niewiele czasu. Zważając na to, że teraz karierę często zaczyna się od minitorów. Wtedy u nas dopiero to raczkowało. Teraz jest to nieco bardziej rozwinięte. Powstaje coraz więcej minitorów i daje to coraz więcej możliwości. Przede wszystkim obycia z motocyklem i po takiej karierze na minitorze człowiek szybciej nabiera doświadczenia. W moim przypadku było trochę inaczej, ale myślę, że na dzień dzisiejszy nie wygląda to źle. W miarę szybko się uczę.

Egzamin na licencję żużlową jest dla zawodnika stawiającego pierwsze kroki zawsze nerwowym momentem. Teoretycznie nie ma przeszkód, by skutecznie przebrnąć przez ten egzamin, ale często szczególnie z egzaminem teoretycznym bywa różnie.

- Dokładnie. U mnie było podobnie. Części praktycznej rzadko ktokolwiek się obawia. Tak było w moim przypadku i z tą częścią nie było żadnych problemów. Zresztą, o ile mnie pamięć nie myli, to wykręciłem wtedy najlepszy czas dnia i swój wyścig wygrałem. Przy części teoretycznej zawsze pojawiają się jakieś wątpliwości. Każdy jest niby przygotowany, ale bywa różnie. Dla mnie osobiście zawodnik nie musi znać wszystkich teoretycznych spraw. Na dzień dzisiejszy tak to funkcjonuje, że w klubach są trenerzy, menadżerowie i kierownicy drużyn i oni powinni znać regulamin od podszewki, a my powinniśmy znać tylko podstawy regulaminu. Pamiętam, że dużo było wtedy pytań czysto regulaminowych, ale trzeba się było tego wszystkiego nauczyć. Akurat mnie udało się to wszystko zdać za pierwszym razem i nie było najmniejszych problemów. Teraz jednak każdy obawia się teorii, bo można popełnić błąd i wszystko trzeba zdawać od nowa.

Bardzo szybko, bo już w 2001 roku zaliczył pan ligowy debiut w barwach Unii Leszno. Często w chwili debiutu w rozgrywkach ligowych młody zawodnik przechodził "chrzest bojowy" zafundowany przez kolegów z zespołu. Pamięta pan ten moment i pierwszy swój występ w lidze?

- Kwestię tych chrztów pozostawię dla siebie, ale było coś takiego po zdaniu licencji. Miło taki okres wspominam. Zresztą, z zawodnikami, którzy to organizowali bardzo dobrze się znam. Teraz te zwyczaje gdzieś zanikły i sport poszedł w profesjonalnym kierunku. Kiedyś można było takie rzeczy organizować i było bardzo fajnie. Wszyscy trzymali się wtedy razem i to budowało atmosferę w drużynie. Wiele czasu już minęło od mojego debiutu i głupio się przyznać, że pamiętam to jak przez mgłę. Chyba żadnego punktu wtedy nie zdobyłem, ale mogę się mylić. Na pewno towarzyszył temu ogromny stres, bo dosyć szybko dostałem szansę w lidze. Pamiętam, że to był mecz wyjazdowy we Wrocławiu. Każdy na pewno przeżywa swój debiut, bo to wejście w doroślejszy speedway. Liga to coś kompletnie innego od zawodów młodzieżowych, w których się ścigaliśmy. W lidze wszyscy na Ciebie patrzą i wiele oczekują. Nie jest to łatwe dla takiego młodego zawodnika.

W 2002 roku zanotował pan spory sukces w postaci drugiego miejsca w finale Brązowego Kasku w Tarnowie. Sukces tym cenniejszy, że nie jechał pan tam w roli faworyta.

- Zgadza się. Tamtego dnia faworytów było wielu. Ja w tym gronie się nie znajdowałem, a o ile dobrze pamiętam, to faworyt nawet nie wygrał tych zawodów. Faworyci uplasowali się na dalszych pozycjach. Ten sukces miał dla mnie duże znaczenie tym bardziej, że tor w Tarnowie był dla mnie czymś nowym. Nie wiem przypadkiem, czy te zawody nie były moim pierwszym spotkaniem z tym obiektem. Troszeczkę inaczej startuje się na takim torze. Wisi ten medal do dnia dzisiejszego na czołowym miejscu w moim domu. To jeden z pierwszych bardziej znaczących i lepszych medali, które zdobyłem. Zresztą, w tamtym okresie to był silnie obsadzony turniej.

Przeglądając pana osiągnięcia sportowe, to można powiedzieć, że nie ma ich za wiele. Chyba największy wydźwięk na ten ostatni w postaci srebrnego medalu Mistrzostw Europy Par zdobyty w zeszłym sezonie na torze w niemieckim Herxheim. Podejrzewam, że ma on dla pana największe znaczenie.

- Na pewno ten i jeszcze jeden sukces po drodze, czyli złoto w młodzieżowych mistrzostwach Polski Par Klubowych w Gorzowie i dwa brązowe medale Mistrzostw Polski Par oraz dużo innych z czasów młodzieżówki i różnych turniejów. Trochę udało się nazbierać, ale na pewno brakuje mi medali z różnego rodzaju imprez mistrzowskich. Co do zawodów w Herxheim, to miałem powołanie, by startować od samego początku już w rundzie eliminacyjnej, ale dostałem je troszkę późno i ze względu na spory natłok startów w lidze angielskiej, nie mogłem się na to zgodzić, bo przy rezygnacji z meczu ligi angielskiej mógłbym zostać ukarany. Przed finałem dostałem telefon z zapytaniem, czy jestem gotowy pojechać reprezentować nasz kraj w tych zawodach. Zgodziłem się i pojechaliśmy na te zawody razem z Sebastianem Ułamkiem i Mariuszem Puszakowskim. Dla mnie było to nowe doświadczenie, bo tamtejszy tor znajdował się w środku długiego toru, bez żadnych band, a mechanicy z parkingu na tor mieli naprawdę sporą odległość do pokonania. Często robiąc próbny start nie było już czasu na korekty w motocyklu przy limicie dwóch minut, bo mechanicy potrzebowali ponad minutę, by dobiec z parkingu. Często startowaliśmy zatem nieco w ciemno, bez poprawek. Sam tor był dość krótki i techniczny. Powiem szczerze, że liczyliśmy na sukces. Nie było jednak łatwo z tego względu, że niektórzy zawodnicy bardziej znali ten obiekt i wiedzieli, jak na nim jechać. Z biegu na bieg się rozkręcaliśmy, ale w końcowym rozrachunku brakło trochę punktów. Myślę jednak, że srebro nie jest jakimś wstydem. Ja bynajmniej jestem bardzo zadowolony z tego. O ile zostanę jeszcze powołany, to postaram się w przyszłości pojechać jeszcze lepiej w takich zawodach.

Dla Norberta Kościucha bardzo cenny jest srebrny medal Mistrzostw Europy Par
Dla Norberta Kościucha bardzo cenny jest srebrny medal Mistrzostw Europy Par

Takie turnieje, to na pewno fajne doświadczenie, ale pod tym względem liga angielska nie ma sobie równych. Wielu zawodników podkreśla, że to jest szkoła życia i ogromny poligon doświadczalny, zwłaszcza dla młodych zawodników. Podziela pan taką opinię?

- Podpisując swój pierwszy kontrakt w Anglii, to też zrobiłem to pod wpływem impulsu, bo brakowało mi troszeczkę jazdy, a sam nie byłem zadowolony z wyników osiąganych przez siebie. Różnie to można odbierać, ale jestem takim typem zawodnika, że przy większej częstotliwości startów jeżdżę coraz lepiej i pewniej. W tym okresie miałem mało startów. Mój menadżer za co mu bardzo dziękuje zadbał o to, aby jazdy było więcej i powiedziałem mu, by załatwił mi starty w obojętnie jakiej lidze. W ciągu tygodnia pojawiły się oferty z Belle Vue Aces i Peterborough Panthers. Po rozmowach środowiskowych polecono mi starty w Peterborough. W pierwszym sezonie związałem się kontraktem z tym klubem. Jadąc do Anglii miałem już jakieś doświadczenie w tym sporcie, ale musiałem wszystko wywrócić do góry nogami i budować wszystko z powrotem od podstaw. Wydawało mi się, że swoją karierę mam już w jakimś stopniu ułożoną, a Anglia pewne sprawy zburzyła. To jest kompletnie inny świat, oczywiście w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Teraz patrząc trochę z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że na starty na Wyspach Brytyjskich zdecydowałem się troszeczkę za późno. Gdybym zdecydował się szybciej, to może byłbym w innym miejscu, niż jestem teraz. To na pewno ogromna szkoła jazdy dla zawodników. Są tam całkiem inne tory o innej granulacji, wielkości, czy geometrii. Każdy tor jest inny, a przeważnie na każdym z nich oba łuki są inne. Można zdobyć tam wiele doświadczenia, które potem procentuje.

Jakie tory w Anglii z perspektywy czasu sprawiły panu największe problemy?

- Na pewno tory w Eastbourne, Manchesterze i Lakeside są bardzo wymagające. To dla mnie trzy najtrudniejsze tory w Anglii. Są bardzo techniczne i różnią się od torów klasycznych, sprawiając wielu Polakom problemy. Wcześniej startując tylko na torach w Polsce, czy innych krajach europejskich mogę powiedzieć, że tory szwedzkie, czy duńskie pod względem długości i geometrii są podobne do naszych. W Anglii trzeba się przestawić na nieco inny styl, ale jeśli opanuje się styl jazdy typowo angielski, to jest to wielki impuls dla każdego zawodnika, bo łatwiej dopasować się do naszych "dużych" torów niż odwrotnie.

Jesteśmy na Facebooku. Dołącz do nas!

[nextpage]

Zostając jeszcze przy ligach zagranicznych, to można powiedzieć, że zapisał pan znakomitą kartę w lidze szwedzkiej w zespole Ormarny Mariestad. Praktycznie co roku był pan silnym punktem tego zespołu.

- To był mój pierwszy klub w Szwecji.  Wyciągnęli do mnie pomocną dłoń i skorzystałem z tego, bo przez pięć sezonów w klasyfikacji generalnej pod względem średniej poniżej trzeciego miejsca chyba nie spadłem. Moja średnia na tamtych torach była zawsze bardzo wysoka. Teraz płacę niestety za to frycowe, bo ciężko było mi znaleźć klub w Szwecji. Ciągnie się za mną bardzo wysoka średnia i ciężko dopasować mnie do innego zespołu. Przez dwa ostatnie lata marzyły mi się starty w Elitserien. Sporadycznie udawało mi się załapać do jakiegoś zespołu, ale to były pojedyncze mecze, kiedy danemu zawodnikowi coś wyskoczyło i nie mógł startować  i w tym czasie udawało mi się załapać na jeden, czy więcej meczów. Dla mnie to było jednak za mało i za dobrą jazdę zostałem po prostu ukarany, ale takie są tam przepisy i trzeba się do nich ustosunkować. Przez to w tym roku ponownie podpisałem kontrakt w drużynie z Mariestad na dwa lata.

Poznał pan specyfikę startów w Anglii, Szwecji, Czechach i Danii. Będąc bogatszy o te doświadczenia faktycznie może pan stwierdzić, że w innych krajach żużel traktuje się bardziej na luzie i nie ma takiej presji, jak w Polsce?

- Presja na pewno jest, ale może nie jest aż tak okazywana. Tak bym to ujął. Każdy działacz, czy kibic chciałby przecież, żeby jego drużyna wygrywała. Jest to jednak tylko sport i czasem trzeba przełknąć gorzką pigułkę porażki. Trzeba się cieszyć z wygranych, ale mieć świadomość także porażki. Nie zawsze jest z górki, a niekiedy nawet warto by byłoby odwrotnie. To ciśnienie jest tam bardziej schowane. U nas jest to bardziej widoczne, ale może wynika to z faktu, że na naszych stadionach kibice zasiadają znacznie liczniej, niż w tych wymienionych ligach.

Wróćmy do polskiej ligi. Chyba się pan ze mną zgodzi, że klubem dzięki któremu wypłynął pan na szersze wody i znacznie bardziej zaistniał na krajowych torach, był PSŻ Poznań.

- Miałem już pomóc klubowi na drugoligowym froncie, ale zdecydowałem się jeszcze pozostać na rok w Unii Leszno. Po roku poznanianie awansowali do I ligi, a ja dla siebie nie widziałem miejsca w Lesznie i musiałem zmienić otoczenie. Dostałem kolejną ofertę z Poznania i skorzystałem z niej. Zostałem obdarzony kredytem zaufania, które myślę, że wykorzystałem. Przez lata, które tam spędziłem zaistniałem, pozyskałem nowych sponsorów i kibiców, a moje nazwisko w hierarchii jest teraz znacznie wyżej. Wykorzystałem bez wątpienia ten okres i sam klub miał łatwiej, bo walczył o lepsze miejsca. Oczywiście, mogły one być lepsze i może wtedy klub nadal by funkcjonował. Bardzo miło wspominam jednak te czasy.

Dzięki startom w poznańskim klubie Norbert Kościuch zaistniał na krajowym rynku
Dzięki startom w poznańskim klubie Norbert Kościuch zaistniał na krajowym rynku

Na pewno szkoda, że losy PSŻ-u tak się potoczyły, bo w tak dużym mieście, jak Poznań, speedway ma rację bytu. Było to widać nawet po frekwencji, bo w I lidze obiekt na Golęcinie był szczelnie wypełniany przez kibiców.

- Przez moment stadion był naprawdę licznie odwiedzany. Jeśli się nie mylę, to frekwencja na meczach wynosiła 4-6 tysięcy kibiców. W pewnym momencie staliśmy się drugim klubem sportowym w mieście po Lechu Poznań. Pewne rzeczy jednak zawiodły. Działacze popełnili jakieś błędy i to wszystko potoczyło się nie w tą stronę, w którą powinno. Wiadomo, że konkurować z Lechem nie mogliśmy, bo to kompletnie inna historia. To był jednak duży zaszczyt dla nowo powstałego klubu, który w ciągu dwóch, czy trzech lat staje się drugi pod względem oglądalności w mieście. Myślę, że to znakomity wyczyn. Niestety, nie udało się wykorzystać tego potencjału i pozyskać większych sponsorów. Poznań jest na tyle dużym miastem, że powinien utrzymać taki sport. Stało się inaczej i wszystko upadło.

A śledzi pan na bieżąco to, co dzieje się teraz w poznańskim klubie?

- Oczywiście, jeśli mam czas, to staram się to wszystko śledzić. Mogę powiedzieć, że poparłem inicjatywę, by sport żużlowy w Poznaniu na nowo się odrodził. Wiem, że zostaną teraz przekazane pieniądze na remont stadionu. Długa droga jednak przed nimi, bo żeby odzyskać zaufanie kibiców i sponsorów, to potrzeba będzie kilku lat. To zaufanie na pewno stracili. Dla mnie osobiście każdy kolejny ośrodek i ludzie, którzy się biorą za jego powstanie, to trzeba im tylko przyklasnąć. Sport żużlowy przechodzi kryzys i kolejne ośrodki są potrzebne po to, aby pokazać, że potrafimy sobie radzić z problemami. Warto przyciągać nowych sponsorów, czy nawet samą młodzież, by garnęła się do uprawiania tego sportu.

Wydaje mi się, że w pana karierze w polskiej lidze brakuje stempla w postaci awansu z danym klubem do Ekstraligi. Nie udało się to w Poznaniu i od dwóch lat także w GTŻ-cie Grudziądz bezskutecznie próbujecie szturmować bramy Ekstraligi.

- Teraz będę trzeci sezon w Grudziądzu. W pierwszym roku o Ekstralidze zaczęliśmy marzyć dopiero tak naprawdę w połowie sezonu. Szło nam naprawdę bardzo dobrze, choć nie byliśmy brani pod uwagę. O mały włos, a nie utarlibyśmy jednak nosa faworytom. W zeszłym roku zabrakło nam szczęścia. Oczywiście, popełniliśmy za dużo błędów. Każdy z nas pogubił punkty i stało się tak, jak się stało. Dla mnie osobiście awans powinien być przystemplowany co najmniej dwie kolejki wcześniej. A kolejkę na pewno. Po to by jechać już potem spokojnie. Żużel jest sportem kontuzjogennym i w takim decydującym meczu różne rzeczy mogą się dziać. Trzeba być tego świadom. Nam po raz kolejny się nie udało. W ostatnim meczu na wyjeździe byliśmy bardzo skoncentrowani i patrząc z perspektywy czasu, przyniosło to efekty odwrotne do oczekiwanych. Każdy z nas zamknął się w sobie podczas tego meczu i już od początku się nie układało. Chyba nie byliśmy na to gotowy. Mam nadzieję, że kibicom uda się to kiedyś sprezentować i zrehabilitować. Bardzo tego chcemy, ale sport uczy pokory. Nie bardzo chciałbym się teraz wypowiadać o celach na nadchodzący sezon. Każdy z nas na pewno da z siebie wszystko. Zresztą, nie odbyliśmy jeszcze rozmowy na temat celu na sezon 2014. Dlatego też ciężko mi się wypowiadać. Na pewno skład jest ciekawy i mocny.

Do trzech razy sztuka? Czy w kolejnym sezonie grudziądzanie będą mogli cieszyć sie z awansu do Ekstraligi?
Do trzech razy sztuka? Czy w kolejnym sezonie grudziądzanie będą mogli cieszyć sie z awansu do Ekstraligi?

Patrząc jednak obiektywnie, to skład z takimi zawodnikami, jak Daniel Nermark, Sebastian Ułamek, czy Daniel Jeleniewski nie pozostawia złudzeń i mówienie o walce o środek tabeli będzie nie na miejscu. Grudziądzcy działacze i kibice myślą tylko o jednym…

- Ja czekam na to spotkanie i nie chciałbym wyprzedzać pewnych faktów. Nikt się na mnie nie obrazi jeśli powiem, że działacze chcą zrobić bardzo dobre widowisko dla kibiców. W jakimś stopniu chcą im zrekompensować wcześniejsze porażki. To jest jednak sport i wiele rzeczy nie jest od nas zależnych. To nie jest tak, że się coś kupuje i po prostu się to ma. W sporcie wszystko trzeba wywalczyć. Ten kto nie jest sportowcem może tego nie zrozumieć. Ja tym sportem żyję od kilku lat i mogę powiedzieć, że żużel jest moją pierwszą żoną. Każdy stając pod taśmą daje z siebie maksimum.

Patrząc na całokształt kariery i to, co udało się panu osiągnąć na żużlowych torach, to czuje się pan spełnionym zawodnikiem?

- Niestety nie. Na pewno brakuje mi indywidualnych sukcesów. Raczej mówi się o mnie, że jestem zawodnikiem ligowym. Brakuje mi indywidualnych zdobyczy. Za czasów juniora kilka rzeczy osiągnąłem, ale potem moja kariera zahamowała przez jedną, czy drugą kontuzję. Jeden, czy drugi sezon był stracony i to mi się odbija do teraz. Jestem jeszcze w takim wieku, że na wiele mnie stać i sił zewnętrznych mam sporo. Do swoich celów będę dążył. Mam nadzieję, że uda mi się jakieś sukcesy indywidualne zapisać na koncie.

Jesteśmy na Facebooku. Dołącz do nas!

Źródło artykułu: