Oliwer Kubus: Panie Jacku, należy pan do orędowników tłumików przelotowych. Podkreślał pan, że obecnie silniki szybko się eksploatują. A ile trwa ich przygotowanie?
Jacek Rempała: To kwestia doświadczenia zawodnika. Im dłużej startuje, tym zwykle łatwiej się z nim porozumieć, ponieważ on wie, czego potrzebuje i swoje wskazówki potrafi przekazać tunerowi. Nie ma jednak złotych silników. Można kupować te same części u tego samego mechanika, mimo to sprzęt jednemu żużlowcowi będzie pasował, a drugiemu nie. Za przykład niech posłużą bracia Gollobowie. Tomek wygrywał wszystko, podczas gdy Jacek na podobnym przecież silniku nie punktował tak dobrze.
Zapewne ważną rolę odgrywały umiejętności obu panów.
- Ale sprzęt też miał duże znaczenie. Proszę uwierzyć - żeby dobrze przygotować silnik, trzeba mu poświęcić sporo czasu.
A dokładnie ile?
- Średnio jeden dzień na każdy silnik.
Z warsztatu pan nie wychodzi?
- No nie wychodzę. Zwłaszcza teraz, kiedy mam pod opieką motocykle swoje, syna oraz innych żużlowców. Ale jestem już 27 lat przy żużlu. Jakieś doświadczenie zdobyłem, a to, co robię, sprawia mi przyjemność. Szczególnie cieszę się, gdy wchodzę na SportoweFakty.pl i widzę, że moi zawodnicy zdobywają po 10-12 punktów. Potem dzwonią i dziękuję za pomoc. Dusza się raduje. Jednak najwięcej rozmawiać trzeba, kiedy wyniki są słabe. Wtenczas najważniejsze jest wyciągnięcie wniosków i podjęcie decyzji, co robić dalej.
Często odbiera pan telefony niezadowolonych jeźdźców, którzy kręcą nosem na silniki?
- Z tymi, z którymi pracuję od dłuższego czasu, rozmawiam przed zawodami i wspólnie zastanawiamy się nad torem i ustawieniami. Później okazuje się, że ta wymiana zdań przynosi pozytywne skutki. Ale zdarzało się też, że silnik nie pracował tak, jak by zawodnik chciał, choć wydawało się, że musi się spisywać dobrze, bo wcześniej żużlowiec zdobył na nim 14 punktów i wykręcał najlepsze czasy. Nie robiło się przy tym sprzęcie nic, oprócz standardowej wymiany dysz czy zębatek, mimo to wyniki były dalekie od zadowalających. Nie można zawsze zrzucać winy na sprzęt. Czasem trzeba też poszukać przyczyn w sobie albo ustawieniach sprzętowych na dane zawody.
Czyli zdarza się, że ten sam silnik potrafi w jednym dniu pracować wzorowo, a w drugim bez dokonywania zmian kompletnie zawodzić.
- Tak. Można wygrywać wszystko, a za tydzień, nawet ze słabszym przeciwnikiem, uzyskać na tym samym torze, na tych samych przełożeniach cztery punkty. Każdy zawodnik musi wiedzieć, czego potrzebuje. Łatwiej jest tym, którzy mają obok siebie mentora. Osobę, która pomaga i śledzi wydarzenia chłodnym, analitycznym okiem. Emocje nie są zwykle dobrym doradcą. Pod wpływem adrenaliny podejmuje się podczas meczu dziwne decyzje, których w normalnych warunkach nigdy by się nie podjęło. Toteż dobrze mieć ludzi, którzy zachowują zimną krew i potrafią doradzić.
O Tomaszu Gollobie mówiło się niegdyś, że w trakcie meczu zbyt dużo czasu spędza przy swoich motocyklach i zamiast koncentrować się, tak jak jego najwięksi rywale, wyłącznie na jeździe, skupia się przesadnie na dobieraniu ustawień.
- Nie zgodziłbym się. Tomek nawet jeśli oddawał już silniki do mechanika, to i tak dopasowywał je samodzielnie pod dany tor. Jest z mojego rocznika i tego, co osiągnął, mogę mu tylko pozazdrościć, choć rzeczywiście powinien być w tej chwili sześcio- lub siedmiokrotnym mistrzem świata. Posiada ogromne doświadczenie i nieraz pokazywał, jak należy je wykorzystywać. Bywały sytuacje, kiedy nie mieliśmy pomysłu na przełożenie silnika, a Tomek wiedział, co zrobić, potrafił znaleźć receptę i pomagał również kolegom z drużyny, co dawało impuls. Uczył się od dzieciństwa. Miał ojca, który siedział w motoryzacji i razem zajmowali się motocyklami, a gdy Tomek zaczynał ścigać się na żużlu, to tuningowali silniki. Kiedy przyszły większe pieniądze, to zaczęło się szukanie dodatkowych rozwiązań u innych tunerów.
Wcześniej jednak nie mieliśmy takiego komfortu jak teraz. Obecnie jesteśmy na bieżąco, jeśli chodzi o nowinki techniczne. Jak masz pieniądze, dostajesz wszystko, co sobie zażyczysz. Tyle że trzeba to umieć zgrać, ponieważ nierzadko nowości okazują się niewypałem. W żużlu jednostka napędowa nie potrzebuje tak dużej mocy, co w innych sportach motorowych. Często zawodnik jadący na silniku o mocy 80 koni mechanicznych przegrywa z tym, który dysponował motocyklem o 16 koni słabszym.
Ilu jeźdźców systematycznie przygotowuje u pana silniki?
- Mniej więcej dziesięciu zawodników korzysta cały czas z moich usług. Bywało, że serwisowałem 60 silników w trakcie zimy. Teraz ta liczba waha się w granicach 40.
Znajduje pan jeszcze czas na treningi? W 2013 roku rzadko pojawiał się pan na torze i wydawało się, że zakończy karierę. Ale związał się pan z KSM-em Krosno.
- W ubiegłym sezonie startowałem rzadko. Na koniec pojechałem jednak na turniej do Krosna i mimo gorszego przygotowania kondycyjnego i braku rozjeżdżania, wygrałem dwa biegi. I to z zawodnikami, którzy występowali w sezonie non stop. Moja postawa najwidoczniej spodobała się krośnieńskim działaczom, gdyż zaoferowali mi kontrakt. Jako że zdrowie dopisuje, a do Krosna mam blisko, to ofertę przyjąłem. Od grudnia wraz z synem ostro trenujemy, tak że przygotowany jestem prawidłowo i pozostaje tylko kwestia wjeżdżenia się. Mamy fajną drużynę i możemy pokusić się o niespodziankę.
Na pana temat słyszałem wiele pochlebnych opinii. Osoby, które pana znają, podkreślają, że zdrowo się pan prowadzi i pod względem przygotowania fizycznego mógłby pan uchodzić dla młodszych żużlowców za wzór. Z ręką na sercu może pan tym słowom przytaknąć?
- Czy za wzór... Staram się po prostu wykonywać to, co trzeba. Przez całą karierę dbam o wagę. Przez te 25 lat ważyłem nie więcej niż 64-65 kilogramów.
Prawie jak Adam Małysz.
- Prawie. Trzeba się pilnować. W tamtym roku nieznacznie przytyłem, ale teraz wszystko wróciło do normy. Jeśli potrenuję i odpowiednio przełożę motocykl, to mogę jeszcze cieszyć kibiców swoją jazdą. Są zresztą starsi zawodnicy ode mnie lub rówieśnicy, jak Greg Hancock czy Tomasz Gollob. Ja jestem nadal w stanie zdobywać punkty i wspierać kolegów.
Zamierza pan w takim razie pobić rekord Andrzeja Huszczy?
- Raczej nie (śmiech), bo coraz większą wagę przykładam do kariery syna, który 1 kwietnia skończył 16 lat i może startować we wszystkich zawodach. W poprzednim roku była to bardziej zabawa, natomiast do nadchodzącego sezonu jest naprawdę profesjonalnie przygotowany. Myślę, że z meczu na mecz będzie się rozwijał i stanie się solidnie punktującym żużlowcem. Ale staramy się podchodzić do tego ze spokojem i nie działać na wariata. Krystian to młody chłopak i nie jest sztuką, by na początku swej żużlowej drogi złapał kontuzję.
Na tę chwilę mogę się tylko cieszyć, że syn trafił do Rzeszowa. Klub zapewnił mu warunki takie, na jakie nie byłoby mnie stać i stwarza świetne podłoże do rozwoju talentu. Dziękuję pani Marcie Półtorak, że jak dotąd wywiązała się ze wszystkich zapisów kontraktowych. Na dzisiaj to, że Krystian zdawał licencję jako zawodnik Stali, uznaję za jak najbardziej słuszny wybór, choć rzecz jasna nie wiem, jak byłoby w Tarnowie.
[nextpage]A czy pana zdaniem Krystian ma smykałkę do żużla? Jego zainteresowanie jest naturalne czy wynika wyłącznie z faktu, że ojciec i wujkowie uprawiali tę dyscyplinę?
- Krystian od czwartego roku życia jeździ na motocyklach. Miał ich już bodaj sześć. Przez ostatnie 2-3 miesiące nie było dnia, by nie siedział na motorze. To, co nauczy się na crossie, przenosi do żużla. Zobaczymy, jak potoczy się jego kariera. Pewnych rzeczy nie przeskoczymy, więc, jak wspomniałem, musimy zachować spokój. Czasem ojcowie chcieliby swoich synów ponaglać, przyspieszać ich rozwój. A to potrafi odwrócić się w drugą, negatywną stronę. Też jestem momentami może zbyt narwany, lecz Krystian mnie temperuje. Mówi: "tato, ja wiem, co robić, wszystko rozumiem". I to jest właściwe podejście, choć nie zapominajmy, że Krystian to jeszcze dzieciak i nie powinniśmy go pozbawiać uroków tego okresu. Myślę, że przyjdzie czas, kiedy stanie się bardzo dobrym zawodnikiem. Po to się w niego inwestuje, a on z jazdy czerpie radość. Próbował różnych dyscyplin, ale postawił na żużel. Ma do tego smykałkę i od początku wykazuje chęci.
Z tego, co pan mówi wynika, że coraz mocniej koncentruje się pan na karierze syna niż własnych występach. I chyba w tę stronę będzie to ewoluowało.
- Oczywiście, ale nadal mogę jeździć na niezłym poziomie. Będę się przygotowywał, trenował, tak by wspomóc w meczach ligowych zespół. Być może dojdzie do sytuacji, że Krystian nie będzie mógł skorzystać z mojej pomocy podczas swojego spotkania w Rzeszowie, bo w tym czasie pojadę dla Krosna, jednak z pewnością będzie miał wokół siebie doświadczonych ludzi gotowych do służenia radą. Najważniejsze, by regularnie startował.
Niewykluczone, że w tym sezonie w składzie na mecz KSM-u Krosno znajdzie się czterech żużlowców o nazwisku Rempała. Dobrze występować w jednej drużynie z bliskimi - braćmi i synem? Znane powiedzenie głosi, że z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciach...
- Dokładnie. Zacząłem co prawda ponownie pomagać Marcinowi, ale wcześniej przez trzy lata nie przygotowywałem mu silników. Podobnie wygląda sprawa z Tomkiem. Wracając do Marcina - wielka szkoda, że ten chłopak jeździ tylko w najniższej klasie, ponieważ ma papiery na starty w ekstralidze. Ma technikę i wszelkie predyspozycje, żeby ścigać się z najlepszymi. Myślę, że będzie w tym sezonie jednym z czołowych zawodników drugoligowych.
Dla wielu obserwatorów - dla mnie również - to najbardziej utalentowany żużlowiec w II lidze, jeżdżący w dodatku niezwykle efektownie. Sęk w tym, że nie zawsze efektywnie.
- Rzeczywiście jego jazda może podobać się kibicom. Nie bez wpływu na jego postawę pozostawały problemy Kolejarza Opole, przez co Marcina czasem nie było stać na regularne serwisowanie motocykli. Czego nie można mu odmówić, to serca do walki. Tym imponuje od początku kariery.
W takim razie dlaczego nie przebił się do składu Unii Tarnów? Krążą różne opinie, między innymi o jego niewłaściwym prowadzeniu się.
- Problemy rozpoczęły się po ukończeniu wieku juniora. Marcin odszedł później do Rybnika, lecz po dwóch latach wrócił i rywalizował o miejsce w drużynie z Tomaszem Jędrzejakiem. W przedsezonowym sparingu zdobył nawet 13 punktów i zastanawiano się, na kogo stawiać. Marcin pojechał w kilku meczach, ale stał się raczej zawodnikiem oczekującym. Częściej szansę otrzymywał Jędrzejak, który został sprowadzony przed sezonem i wiązano z nim większe nadzieje. Marcin dostał natomiast wolną rękę w poszukiwaniu klubu. Pojawiła się propozycja z Wrocławia, jednak Unia uznała, że nie będzie wypożyczać żużlowca do swojego ligowego rywala. Trafił ostatecznie do Opola, przez co jakby o nim zapomniano. Myślę, że we Wrocławiu zadbano by o niego w takim stopniu, że dziś jeździłby w ekstralidze.
W Krośnie się odbuduje?
- Sądzę, że tak. Jeśli klub będzie funkcjonował na zdrowych zasadach i po każdym meczu będziemy otrzymywać pieniądze, to uważam, że nie ma problemu, by Marcin oraz inni zawodnicy byli w dobrej dyspozycji.
W ostatnich latach Krosno wyrobiło sobie markę klubu, który nie płaci astronomicznych sum, natomiast względem żużlowców długów nie posiada.
- I ta regularność w wypłatach należy do czynników o największym znaczeniu. Niestety wiele klubów ma z tym kłopot. Nieraz zawodnik dostaje po meczu trzysta złotych i jedzie do domu. A kiedy otrzyma resztę, nie wiadomo. Zdarza się, że nie otrzymuje w ogóle albo musi z pewnych kwot rezygnować. To przekłada się na sytuację sprzętową, a w konsekwencji również na psychikę i formę. Koło się zamyka.
Ryba psuje się od głowy. Genezą większości problemów są prezesi, nierozsądnie zarządzający klubami?
- Zwiedziłem kilka ośrodków i różnie z tym bywało. Zazwyczaj kompletuje się skład w oparciu o zawodników najlepszych, będących na topie. Jednak nie jest sztuką zrobić wynik, dysponując drużyną marzeń. Sztuką jest zrobić wynik, mając przeciętny zespół, ale umieć z chłopakami rozmawiać i pomagać im w rozwiązywaniu kłopotów. Wiem to po sobie. Pamiętam, jak wszyscy dookoła krytykowali mnie za słabe rezultaty, jednak dostałem wsparcie od jednego człowieka - prezesa Dworakowskiego - i nagle zamiast trzech punktów, zdobywałem dwanaście. Ile wykonaliśmy pracy, ile włożyliśmy wysiłku, by ten wynik osiągnąć, z tego niewiele osób zdaje sobie sprawę.
Sztuką jest pomagać wtedy, kiedy nie wychodzi.
- Zgadza się. Gdy drużyna wygrywa, wszyscy są szczęśliwi. Lecz kiedy przegrywa, szuka się kozła ofiarnego i nikt nie potrafi podać ręki zawodnikowi, który spisuje się słabiej.
Taką osobą, która pomagała w kiepskich momentach był właśnie Józef Dworakowski?
- Tak. Dlatego sporo zawodników wiele mu zawdzięcza. Pan Dworakowski to człowiek, który umie zarządzać potężną firmą. W trakcie jego długoletnich rządów Unia święciła duże sukcesy oraz organizowała imprezy najwyższej rangi. Skutek przynosiła długofalowa koncepcja rozwoju. Szkoda, że w poprzednim sezonie leszczynianie nie włączyli się do walki medale. Przesądziły kontuzje, odejście Jarosława Hampela oraz fakt, że zespół został złożony z zawodników bardzo młodych. Brakowało pewniaka, jakim wcześniej byli Hampel czy Janusz Kołodziej, którzy potrafili przechylić szalę na korzyść swojej ekipy. Nie zmienia to jednak opinii, że Unia podąża nadal we właściwym kierunku. Z tego, co wiem jeden drugiemu pomaga. Tak już było za moich czasów. Może nie ma takiej integracji jak kiedyś, bo zawodnicy to w większej części indywidualiści, ale słyszymy o wielu wspólnych inicjatywach. Wykłady w szkołach, spotkania z kibicami, śpiewanie kolęd... To cementuje drużynę.
I co ważne podkreślenia, w tych inicjatywach biorą udział żużlowcy zagraniczni. Kiedyś obcokrajowiec przyjeżdżał w dniu zawodów i przeważnie nie czuł więzi z drużyną, nie licząc więzi finansowej.
- Stał się częścią zespołu. Wie, że najlepiej zarabia właśnie w Polsce i musi się starać, by nie stracić zaufania klubu oraz kibiców.
Jest pan żywo zainteresowany tym, co się dzieje w żużlu. Wielu kolegów z toru może panu takiej wiedzy pozazdrościć.
- Miło to słyszeć, choć czuję się niejako w obowiązku śledzić bieżące wydarzenia. Między innymi z tego względu, że żużlem zajmuję się od ponad 25 lat i to, co robię nadal sprawia mi przyjemność. Szkoda tylko, że takimi decyzjami jak ta w sprawie tłumików, nie ułatwia nam się życia.