Widziane z Rusi Czerwonej - seria nowa (6)

 / Na zdjęciu: Grzegorz Knapp
/ Na zdjęciu: Grzegorz Knapp

Bezradność. I żal. Tylko tyle. Niestety, tylko tyle. Bo co można dzisiaj mówić i pisać? Co można zrobić kiedy to, co najstraszniejsze, już się dokonało? Złorzeczyć? Ale komu? Przeznaczeniu?

W tym artykule dowiesz się o:

Gdyby przeznaczenie coś odczuwało, już dawno wyszukałoby sobie suchą gałąź w lesie: takie jest przecież sklęte siarczyście przez pokolenia, od tysiącleci… Grzegorz Knapp nie żyje. Grzesiek: fajny chłopak. Jedyny Polak, któremu wychodziła jazda na dziwacznych motocyklach, obutych w opony, najeżone kolcami.
 
Pamiętam - bo trudno o tym zapomnieć - jak krzątał się po sali konferencyjnej sanockiej hali lodowej, pokazując zapisane na ekranie telefonu zdjęcia własnego ramienia, które dzień wcześniej fastrygowali mu chirurdzy miejscowego szpitala. Już wtedy los nie miał dla Niego względów: przewróciwszy się podczas banalnej przejażdżki treningowej przed zawodami, po których wiele sobie obiecywał, doznał takich ran, że występ stał się nierealny. Ale, choć ramię miał naprawdę strasznie pokiereszowane, animuszu nie stracił. Pokazując wywołujące dreszcze zdjęcia śmiał się z tych ran - i swojego pecha.

Czy teraz, tam, gdzieś, też sobie z siebie pokpiwa? Wyścigu na belgijskim torze nie ukończył, do parkingu nie zjechał ani w glorii, ani we wstydzie - skończył za to wyścig znacznie ważniejszy. Chciałbym pogodnie - bo pamiętam Go pogodnego, otwartego, sympatycznego - a tu ani rusz. Tak nie musiało być. Tak nie powinno być. Tak nie mogło być. Nie po to jest sport, żeby ludzie, uprawiający go, mieli opuszczać tory, trasy, boiska, a nawet ringi - martwi. Na pewno nie po to.

Zawsze po tragedii, poniewczasie, szuka się powodów, winnych. Z bezradności i bezsiły. Człowiek mami się, że znalazłszy powód - a jeszcze lepiej odpowiedzialnego - doszuka się sensu tej śmierci. Że niby ofiara nie poszła na marne, gdyż z nieszczęścia wyciągnie się wnioski, które uniemożliwią powtórkę dramatu. Teraz jest tak samo. Ale to też nie daje ulgi. Bo co? Że w Belgii zabrakło pneumatycznych band? Na pewno, mocno niewykluczone, że gdyby obłożono takimi poduchami feralny wiraż, Grzesiek poobijałby się, najadł może strachu, ale wstał, zszedł do parkingu, wrócił do domu. Tak, to bardzo prawdopodobne. Ale… Ratujące życie bandy istnieją od niewielu lat, a wcześniej tysiące ludzi jeździło na żużlu, przewracało się na żużlu, rozbijało bandy, konstruowane nawet z podkładów kolejowych - i żyło. Na torze, na którym zginął Lee Richardson, dmuchane bandy były - i nie pomogły Mu. Los tak chciał? Przeznaczenie?

A może Grzesiek to ofiara współczesnego żużla, tego biznesu dla solistów? Po Jego śmierci mówi się, że mecz w Belgii był Jego pierwszym występem na torze w tym roku, że poprzedził go jednym, jedynym treningiem. Być może. Ale jeśli tak – to szkoda. Bo to znaczy, że mógł źle ocenić swoją dyspozycję. Gdyby uprawiał żużel w normalnych czasach, miałby przy sobie trenera, który nie musiałby Mu niczego perswadować, tylko po prostu nie udzieliłby zgody na start.

To już nie Grześka sprawa - jaka szkoda, że już nie! - ale to problem, o którym nie wolno zapominać, nie wolno udawać, że nie istnieje: w jakiej poza żużlem dyscyplinie możliwe i dopuszczalne są starty bez wytchnienia, bez wypoczynku? Przecież wszyscy dobrze znamy te marszruty: dziś Polska, jutro Anglia, pojutrze Szwecja, po drodze jeszcze jakieś zawody w Danii, Niemczech, Czechach, Austrii albo Włoszech, i znów w Polsce. Bez żadnego przemyślanego cyklu treningowego, bez odpoczynku, bez relaksu, bez regeneracji sił; ze snem niczym zając pod miedzą, w samochodzie, na promie albo w byle jakim przydrożnym motelu. Aż dziw, że tak wielu to się jeszcze udaje!

Tyle że płacą za to ogromne koszty. Kiedyś, gdy - z uporem będę to tak nazywał… - żużel był sportem, a nie diabelskim młynem, i gdy mecze ligowe dominowały w kalendarzu imprez, na zawody jeździło się razem, w grupie, z trenerem, kierownikiem drużyny, mechanikami. Przegrany nie był sam, zawsze znalazł się ktoś, kto podał mu rękę, poklepał po ramieniu, pocieszył; kto przypomniał, że jutro też będzie dzień, a za tydzień następne zawody; oraz uświadomił, że żużel to tylko sport, część życia owszem, ważna, ale tylko część. Czy teraz, gdy drużyny składają się z siedmiu solistów, podwykonawców, pracujących na zlecenie impresariatu (klubu), i gdy solista jest jednocześnie pracodawcą swoich pomocników, znajduje się jeszcze miejsca dla trenera, kierownika? Czy ma kto podnieść na duchu przegranego - czy może zostaje boleśnie sam z myślami, skąd wziąć pieniądze na wypłaty dla ekipy, która przecież swoje zrobiła, a tylko zawiódł, albowiem nie zdobył punktów, gwarantujących zapłatę, wystarczającą na pokrycie kosztów wyjazdu na zawody?

Oczywiście, nic nie jest ani jedynie czarne, ani wyłącznie białe; życie na diabelskim młynie ma i zalety. Duża częstotliwość startów pozwala nie przywiązywać nadmiernej wagi do niepowodzeń, dzisiejszą porażkę w ojczyźnie już jutro można sobie powetować dobrym wynikiem w Szwecji, a podbudowaną wiarę w siebie podeprzeć występem w Anglii. Na pewno tak jest. Ale co, kiedy nie jest? Kiedy narastające z dnia na dzień zmęczenie nabierze ciężaru wyczerpania? Wypalenia zgoła? Kto wtedy powie stanowczo: przerwa, odpoczynek, na żużlu świat się nie kończy?

Fakt: Grzegorz Knapp nie był ofiarą szaleńczego tempa, jego kariera na klasycznych torach raczej dobiegła końca aniżeli miała się na nowo rozwinąć. On, zdaje się, udziałem w tej nieszczęsnej lidze holendersko-belgijskiej chciał sam sobie zrobić przyjemność. Jego sportową przyszłością miały być raczej lodowe tory. Przyszłością, która nigdy się nie zdarzy.

I jaka ironia: zginął na zawodach w kraju, gdzie mecz żużlowy nie jest wojną, którą trzeba wygrać bez przebierania w środkach, lecz tym, czy powinien być, a więc rozrywką, piknikiem… Smutno pisać o Kimś, Kogo nigdy i nigdzie się nie spotka.

Jedyna nadzieja, że uprawiał sport dla siebie - nie dla tych dziwolągów bez serc, bez mózgów; nie dla tych, którzy hejtują kondolencje, umieszczane na internetowych portalach. Oni nie zasługują na nic. Nawet na pełne litościwej pogardy splunięcie.
Trudno po śmierci Grzegorza Knappa lubić żużel. Ale nie można się nań obrażać. Bo czy ma sens obrażanie się na los? Na przeznaczenie?

Smutno.

Waldemar Bałda

Jesteśmy na Facebooku. Dołącz do nas!

Źródło artykułu: