Andrzej Gołota w Seulu, szerzej nieznany w świecie, młody, świetnie fizycznie zbudowany polski bokser wagi ciężkiej, podczas olimpiady roku 1988 wyboksował twardymi pięściami dla Polski brązowy olimpijski medal. Niedosyt, bo przecież był niepokonany - przegrał z kontuzją, ale tak oto wszedł do annałów światowego sportu. Za to dziś miałby już w Polsce sportową emeryturę. Tylko naiwni mogli wówczas zapowiadać wielką amatorską karierę nieobliczalnego olbrzyma, tak jak to miało miejsce w przypadkach legendarnego Józefa Grudnia, Mariana Kasprzyka, Jerzego Kuleja, czy nawet olimpijsko nie do końca spełnionego Zbigniewa Pietrzykowskiego (ostatniego amatorskiego rywala Cassiusa Clay’a vel Muhammada Ali, do którego - nawiasem mówiąc - osobowościowo Andrzej zdawał się być najbliżej; obaj tak samo niepokorni i nieulęknieni). To były już inne czasy, a po genialnym trenerze nazwiskiem Feliks Stamm, w końcówce dziewiątej dekady XX wieku, żywa pozostała już tylko legenda i umierająca z wolna "polska szkoła boksu", gdzie słynny lewy prosty torował Polakom drogę do spektakularnych sukcesów na ringach całego świata. W szczątkowej formie coś z tego pozostało do dziś, a ostatnimi, co tak bajecznie tańczą mazura pośród lin był właśnie wspomniany Gołota, Darek Michalczewski i Tomek Adamek. Dziś w grze pozostał już tylko ostatni z wymienionych. Wszystkim trzem daj Boże zdrowie!
Tomasz Gollob 20 lat temu pokazał się na żużlowym torze rodzinnej Bydgoszczy. Od razu wydawał się być talentem najczystszej wody. Ojciec Władysław nie mógł się mylić, choć - jak to w Polsce - raczono powątpiewać. Początkowo wzgardzono najprawdziwszą perłą, zrażając się pewnością siebie ojca. Klan Gollobów na chwilę poszedł do Gdańska. Dziś wiemy kto wtedy miał rację. Urodził się człowiek przyklejony do motocykla, stworzony do ścigania, a ojcowska roztropność pokierowała rozumnie biegiem rzeczy. Lider Polonii i - do końca życia nim pozostanie - jeden z najlepszych żużlowców świata. Wszystko, z czego w dwóch ostatnich dekadach lat możemy być dumni, jako rozkochani w speedway’u Polacy, nosi imię Tomasza Golloba. Przed nim (licząc od triumfu Jerzego Szczakiela w finale IMŚ 1973 roku) najwyższym szczytem polskiego żużla w świecie były (bynajmniej nie złote) medale, zdobyte prawie wyłącznie dzięki wybitnym sportowym osobowościom Edwarda Jancarza i Zenona Plecha, z przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych tamtego wieku (próbowali im dorównać Roman Jankowski i Andrzej Huszcza). Bez litości bili nas w tym czasie nawet Czesi, Niemcy i Finowie, o Nowozelandczykach, Amerykanach, Duńczykach, Szwedach czy Anglikach nawet nie wspominając. No cóż, stan wojenny to sprawił, rzekoma, a w istocie groteskowa obrona narodu polskiego przed wydumaną napaścią Sowietów, co odebrało Polakom wiele szans i nadziei. Płacimy za to do dziś, bo w konsekwencji dalszych błędów darmozjady pozostały przy korytach. I nie ma na nich siły. Kto chce, będzie wiedział o czym mówię. I wcale nie boję się konsekwencji tak postawionej tezy. Za dużo osobiście straciłem w tamtych latach.
Gollob powstał, jak Feniks z popiołów, na chwałę polskiego żużla, ale - pamiętajmy - nigdy nie był dzieckiem systemu, którego twórcy nie od dziś zlizują śmietankę glorii jego zwycięstw. Tak to już zawsze jest, że sukces ma wielu ojców, ale w tym przypadku tak naprawdę tylko jednego - Władysława Golloba, wspartego ostatnimi czasy przez żonę Brygidę i córeczkę - a jakże - Wiktorię.
Dlaczego Gołota, co by nie powiedzieć, a także Michalczewski, czego by tu nie wymyślić, a nawet Robert Kubica, stojący jeszcze, póki co, u progu wielkiej światowej chwały, otóż dlaczego żaden z nich niczego nie zawdzięcza polskim zachętom do uprawiania sportu na poziomie profesjonalnym. Powiem więcej, każdy z nich tylko dlatego poruszył narodową wyobraźnię mas, bo w pewnym, istotnym dla swojej kariery punkcie, stanął ze swym opiekunem - ojcem, trenerem, menedżerem, albo nawet jak Gołota początkowo sam jeden - w jawnej i oczywistej opozycji do tego, co miały mu do zaoferowania polskie - przesycone chorymi układami związki sportowe. Smutna to konstatacja, ale tak to widzę. Zbyt ostre spojrzenie? Widać niezbyt różowe noszę okulary. Niech tak zostanie. Mało mnie interesuje obowiązująca poprawność poglądów w temacie.
Fakty (Sportowe pl.) jednak nigdy nie kłamią (a prawda niech zawsze zwycięża!), więc powiedzmy to sobie. Nigdy Andrzej Gołota nie osiągnąłby szczytów bokserskiej sławy, gdyby nie wyjechał do Stanów z 1 $ w oberwanych kieszeniach. Nigdy "Darius Tiger" Michalczewski 23 razy nie broniłby pasa MŚ w wadze półciężkiej w boksie, gdyby nie pozostał nielegalnie w RFN, przyjmując niemieckie obywatelstwo. A Robert Kubica bez mecenatu i twardej szkoły na włoskich torach cartingowych, zafundowanych mu przez ojca, nigdy nie zasiadłby za kierownicą bolida BMW Sauber podczas GP F1. Ba, nikt nigdy by nawet nie wiedział, że taka polska perełka żyje gdzieś w podkrakowskim buszu. Mamy się z tego cieszyć, bo polski sport zwycięża?
Dotyczy to również Tomasza Golloba, którego ojciec, wbrew wszystkiemu i wszystkim, wrzucił na głęboką wodę, ciepłym sikiem olewając obficie preferencje juniorskie. Genialnie obśmiał tym samym, z luftu wprost wzięte regulaminy polskich lig, z archaicznym obowiązkiem wystawiania młodzieżowców, co tylko i wyłącznie szkodzi, ewidentnie obniża, a w żadnym razie nie podnosi poziomu, a nawet demoralizuje (poprzez niczym logicznym nie uzasadniony handel nieukształtowanymi sportowo młodymi ludźmi). Nie ma wątpliwości, że talenty na miarę Macieja Janowskiego i Przemka Pawlickiego zostałyby dostrzeżone i z czasem wykorzystane na pożytek klubu i całego żużla polskiego. Pokazują to też juniorzy innych państw, bo nikt się tam specjalnie nie przejmuje, czy żużlowiec wyszedł z tzw. polskiego limitu wieku juniorskiego, ważne że jest na tyle dobry, by mieć miejsce w składzie. To absolutnie nie wyklucza skrupulatnego wykorzystywania polskich, wyraźnie odgórnie dyktowanych, pokrętnych przepisów. A może wybierając polskiego przedstawiciela do światowego gremium FIM chodziło głównie o podtrzymanie iluzji? Jakoś nie umiem jej ulec!
To wszystko (dodajmy coraz bardziej głośne propozycje powrotu do KSM, czyli szufladkowania żużlowców) sportowi zwyczajnie szkodzi, bo przecież wypacza ideę w miarę czystej rywalizacji sportowej, gdzie zwyciężać ma w danym czasie lepszy. To proste. Jeśli ktoś ma zwyciężać, to tym samym najpierw musi mieć możliwość udziału w zawodach, jeśli tylko jest lepszy, niezależnie od barwy politycznej, metryki, czy średniej biegopunktowej. Obowiązkowe starty żużlowych juniorów mnóstwo psują, bo to ostatecznie trener powinien decydować, nie żadne nakazy. Głowę daję, że nieraz - niczym nie przymuszony - trener wystawi nawet całą drużynę juniorów, gdy tylko w swej szlachetnej szkoleniowej mądrości uzna to za słuszne, a nie będzie go ograniczał prezes (uwikłana) mądra głowa. Wszczęta nawet w tej, na razie kadłubowej formie rozgrywek klubowych par, owa szczytna ze wszech miar, pionierska liga juniorów całkiem obiecująco wpisuje się w rozsądny program wspierania młodych. Tam mają się młodzi rozwijać i kształtować. To trzeba zdecydowanie rozszerzać, tu właśnie skupiać uwagę mediów, tworzyć sieć jedynie słusznych przywilejów i wyróżnień.
Preferować trzeba kluby wystawiające własnych wychowanków - czy naprawdę takie to w polskich warunkach trudne?... Im prostsze regulaminy i więcej pokłonu dla autentycznej, a nie farbowanej, polskości, tym polski sport, w tym zwłaszcza polski żużel może tylko zyskać. Kluby żużlowe innych krajów trzeba owszem wspierać, ale niekoniecznie poprzez udział całych struktur klubowych w polskich ligach. Poza obserwowanym zamieszaniem w Polsce, zabijać to może inicjatywy narodowe i regionalne w innych krajach. Raczej należałoby propagować ideę rozgrywek żużlowych klubów Europy, w ramach takiego swoistego żużlowego Champions Ligue - Europe Speedway Club Series, choćby w formie czwórmeczów.
Ratując speedway przed jego upadkiem w Polsce, mamy wielką szansę rozsiać jego popularność na inne kraje świata, dla jego odrodzenia. Inaczej, raczej nie mam wątpliwości, prędzej wpiszemy się "pięknie" w jego globalny upadek. Czyżby ze sportów motorowych miał nam zostać potem już tylko Kubicy znikający punkt?
Stefan Smołka
PS. Wszystkim pastwiącym się nad przegranym Gołotą proponuję tylko jedną rundę między linami ringu w towarzystwie tego dżentelmena, tę pierwszą - zawsze najsłabszą w wykonaniu polskiego boksera. Jeśli delikwent przeżyje te 3 minuty swojego życia, to wtedy dopiero będzie miał prawo do krytyki największego w dziejach polskiego pięściarza na zawodowych ringach.