Damian Gapiński: Winowajca Greg Hancock

Grupa Azoty Unia Tarnów prawdopodobnie zdobędzie brązowy medal Drużynowych Mistrzostw Polski. Z perspektywy całego sezonu dla tarnowian będzie to jednak jedynie "medal pocieszenia".

Nieustannie zachwycam się jazdą Grega Hancocka. Amerykanin jest jak wino - im starszy, tym lepszy. W tym roku jestem podwójnie zaskoczony. Z jednej strony jego indywidualną postawą, jak i formą drużyny z Tarnowa. Przyznaję, że nie spodziewałem się, że przez większą część sezonu, to Unia będzie rozdawała karty w Enea Ekstralidze. Nie brakuje głosów, że to właśnie Jaskółki w perspektywie całego sezonu najbardziej zasłużyły na tytuł Drużynowego Mistrza Polski. Jak wiemy, tego tytułu jednak nie zdobędą.

Greg Hancock jest dla mnie idolem. Jednak tylko sportowo. Są bowiem w jego karierze epizody, które powodują, że nigdy nie postawię go w tym samym rzędzie, co prawdziwych profesjonalistów - Tony Rickardssona czy Hansa Nielsena. Jeden z takich epizodów miał miejsce w poprzednim tygodniu. Walcząca w środę o awans do finału Enea Ekstraligi Unia, musiała sobie radzić bez Amerykanina. Hancock najpierw poinformował trenera Cieślaka, że pomoże Jaskółkom, jednak później zdecydował, że jego pierwszym startem po przerwie spowodowanej kontuzją ręki, będzie występ w GP Skandynawii. "Herbie" w środę nie był w stanie pomóc swojej drużynie. Po trzech dniach stał się jednak medyczny cud, dzięki któremu był w stanie walczyć o zwycięstwo podczas turnieju w Sztokholmie.

Warto w tym miejscu przypomnieć, że to nie jedyna taka "akcja" ze strony Hancocka. Jeden z najsłynniejszych jego numerów miał miejsce w 1999 roku. Wówczas w pierwszym meczu finałowym Atlas Wrocław pokonał Ludwika Polonię Piła 48:42, a nasz bohater zdobył w nim komplet 15 punktów. W rewanżu z niewyjaśnionych przyczyn nie wystąpił, a jego drużyna przegrała 41:49 i musiała zadowolić się srebrnym medalem. Sytuacje, w których Hancock spóźniał się na mecze swojej drużyny, bo na wylot zdecydował się w w dniu meczu, również nie należą do rzadkości i tylko potwierdzają, że polskiej ligi nie traktuje poważnie. Na dodatek taki numer wyciął Markowi Cieślakowi - trenerowi, który zawsze za nim stał murem i to on polecił Hancocka do Tarnowa.

Enea Ekstraliga jest w tym sezonie niesamowicie ciekawa. W mojej ocenie mistrzem Polski nie zostanie drużyna najlepsza w perspektywie całego sezonu, ale ekipa, która idealnie ucelowała z formą na najważniejsze mecze. Gdyby ocenić, kto najbardziej zasłużył na ten tytuł, to była to właśnie tarnowska Unia, która mimo kontuzji swoich liderów miała do końca szansę na jazdę w finale. Nie pojedzie, bo po raz kolejny zawiódł Greg Hancock.

W ostatnich dniach usłyszałem o dość kuriozalnym pomyśle prezesów, aby stworzyć listę zawodników, z którymi nie należy podpisywać kontraktów. Pomysł kuriozalny, bo w ciemno można obstawić, że żaden z prezesów Enea Ekstraligi by tego nie przestrzegał. Dlaczego? Bo nie szanują siebie nawzajem. Nie szanują swojej pracy od lat zatrudniając zawodników, którzy wywijają im takie numery jak wspomniany Hancock. Robią to, bo jest mało wartościowych zawodników w światowym speedwayu, którzy są w stanie zagwarantować odpowiedni wynik sportowy. Na hasło o szkoleniu młodzieży reagują jednak jak płachta na byka. Greg Hancock w przyszłym sezonie pewnie znajdzie zatrudnienie w polskiej lidze. Wszak wynik jest najważniejszy. Od dawna zadaję sobie w takich sytuacjach pytanie: kiedy polskie kluby i polski żużel zaczną się szanować?

Damian Gapiński

Źródło artykułu: