Mijały kolejne sezony i nic. Pamiętam co się działo w Tarnowie, kiedy w 1985 roku Unia, po czternastu sezonach spędzonych w II lidze wreszcie awansowała. To było prawdziwe święto, którym długo żył nie tylko Tarnów, ale cały region. Niektórzy tęsknili dziesięcioleciami i musieli obchodzić się smakiem. Taki klub z Krosna, gdzie żużlowe silniki ryczą od lat pięćdziesiątych ubiegłego stulecia w ogóle nigdy zaszczytu jazdy w elicie nie dostąpił. Inni owszem jeździli, że pamiętają to tylko i to jak przez mgłę przysłowiowi "najstarsi górale".
[ad=rectangle]
Ot chociażby Rawicz. Jak "Kolejarze" zostali zdegradowani z ówczesnej I ligi w 1959 roku, tak najpierw się rozpadli, a po reaktywacji na początku lat 90-tych jeżdżą sobie beztrosko po opłotkach polskiego sportu żużlowego, uznając swoje miejsce w szeregu najmniejszego w kraju żużlowego ośrodka. Albo taka potężna, jak na krajowe warunki, aglomeracja jak Łódź. W pierwszych ligowych rozgrywkach w 1948 roku miała nawet dwie drużyny w najwyższej klasie rozgrywkowej. Od sezonu 1957, kiedy to z elity wypadł ówczesny zespół Tramwajarza po dziś dzień nie udało się skutecznie zaatakować "bram raju". Nie udało się, chociaż w tym sezonie szanse na to były jak chyba nigdy dotąd. Być może to efekt przemyślanych decyzji, być może nieco także szczęśliwego przypadku, faktem jest jednak, że prezesowi Orła i jego pomocnikom udało się zbudować w Łodzi bardzo interesującą drużynę, która okazała się największą niespodzianką rozgrywek o mistrzostwo Nice Polskiej Ligi Żużlowej, czyli, jak wiemy, zaplecza ekstraligi.
Być może było w tym trochę słabości innych zespołów, w każdym bądź razie fakt awansu łodzian do finału rozgrywek należy uznać za na pewno niespodziewany i zapewne przed sezonem niewielu było takich, którzy taki rozwój sytuacji przewidzieli. W finale na faworyzowany Rzeszów armat już zabrakło, ale tak czy owak drugie miejsce w myśl regulaminu dawało armadzie pod dowództwem rewelacyjnie jeżdżącego Jasona Doyle'a szansę na uzyskanie awansu w meczach barażowych. Szanse tym większe, że rywal łodzian, który zajął przedostatnie miejsce w ekstralidze - częstochowski Włókniarz przez cały sezon trwał w finansowym kryzysie, często nie korzystając z najlepszych zawodników i jeżdżąc na mecze w młodzieżowym zestawieniu. Bo tak taniej.
A kilka dni temu, jak wiemy wygaszono mu licencję nadzorowaną. Drużyna Lecha Kędziory mogła więc właściwie otwierać szampany na część tego, że udało się dokonać rzeczy niemal niemożliwej. Ale z tej okazji nie skorzystano, Orzeł ustami pana Skrzydlewskiego już wcześniej zadeklarował , że w ewentualnych barażach nie pojedzie, tym samym bez rywalizacji ustępując pola i godząc się z utratą sportowej szansy. Nie wiem co na to łódzcy kibice, dla których był to sezon nadziei i radości. Ale ja prywatnie Skrzydlewskiego rozumiem. Zbudował budżet, na jaki było go stać, zresztą jak powiedział w jednym z wywiadów i tak przekroczony. Wie czym dysponuje, jakie warunki panują na łódzkim stadionie, który przypomina po prostu relikt minionej epoki. Wie po prostu, że ekstraliga na tym etapie to progi zdecydowanie zbyt wysokie. A że jest wziętym biznesmenem, więc liczyć potrafi. I wyszło mu czarno na białym, że trzeba powiedzieć pas, a nie porywać się z motyką na słońce.
To jest wszystko zrozumiałe... Ale wnioski z tego casusu są z pewnością niepokojąco smutne. Oto cele sportowe, a więc te które przez dziesięciolecia istnienia żużla były najważniejsze teraz schodzą na plan dalszy. Ekstraliga nie jest już rajem, na który się czeka z utęsknieniem, perspektywa walki o cel najwyższy - drużynowe mistrzostwo kraju przegrywa przez nokaut z realiami. Myślenie racjonalne zaczyna górować nad efektownymi szarżami, które mogą się potem źle skończyć Oby tylko w przyszłości nie okazało się, że chętnych do ekstraligi brakuje.
Robert Noga