Widziane z Rusi Czerwonej (26): O wspomnień powabie

Kiedy wszystko dookoła zmierza w nieponętnym kierunku, miło się poddać czemuś, co od dawien dawna kwantyfikowane jest jako wspomnień powab.

Do zwrotu ku przeszłości - jakże odległej od tego, co każdego dnia serwują nam figlarze spod znaku Naszej Władzy Najwyższej Oraz Czcigodnej - skłoniły mnie felietonowe wynurzenia biegaczki narciarskiej Kowalczykówny, drukowane w poniedziałkowych wydaniach gazety jakże sercu miłej. Mistrzyni otóż nakazuje zachowanie wstrzemięźliwości w ocenie (zwłaszcza, kiedy ocena owa zmierza w stronę negacji) utytułowanych sportowców, którzy pomimo niepowodzeń kontynuują umiarkowanie udane starty: jej zdaniem, jest to suwerenna decyzja każdego z osobna, wynikająca z umiłowania dziedziny, jakiej się kiedyś poświęcili, i w niej tryumfowali. A jeśli nawet obniżyli poziom, ergo są bici przez konkurentów, należy odnosić się do ich postanowień z szacunkiem, gdyż dopóki uprawianie sportu ich bawi, mają prawo robić ze swymi życiorysami to, co uznają za stosowne.
[ad=rectangle]
Wszystko to - święta prawda. Zgadzam się, bo uważam, że latawica nasza narciarska ma rację; i czynię tak nie wbrew sobie, bynajmniej. Toć nigdy nie pozwoliłem sobie na stwierdzenie, że np. zawodnik Świst jest pajacem, rozmieniającym dawną sławę na drobne, albo że ubolewam nad degrengoladą żużlowca Golloba, który (jak pomnę doskonale) tym się odróżniał od wielu, że zawsze wyjeżdżał na tor po biegowe zwycięstwo, choćby nawet w kontekście konkretnych zawodów nic mu nie dawało, ale to właśnie czyniło z niego wielkiego zawodnika, a teraz pozwala sobie obijać sempiternę w zamian za kolejny milion (dwa? Dwa dwieście?), przygarnięty a conto gotowości do startów w kolejnym impresariacie. Nie pisałem nigdy czegoś podobnego; jeśli już zajmowałem się w/w oraz im podobnymi, to jedynie z żalem: stawiając pytanie, czy nie warto byłoby usiąść przed lustrem i zastanowić się nad sensem popadnięcia w dolną strefę stanów średnich, równoznacznego z pozostawieniem po pięknej karierze niepochlebnych asocjacyj.

Decyzja wszelako, czy schodzić ze sceny niepokonanym, czy poobijanym, pozostaje w wyłącznej gestii sportowców; i mnie - oraz mnie podobnym - nic do tego. Tacy jak ja w postrzeganiu bohaterów torowych ścigań podlegają innym czynnikom - tym właśnie, nad którymi zamierzam powzdychać, wywołując hasło "wspomnień powab". Bo my (jak się wydaje) jesteśmy beznadziejnie oraz nieuleczalnie sentymentalni, a dokonując projekcji przeszłości potrafimy wiele, jakże wiele, wybaczyć tudzież zrozumieć.

Nie wiem dlaczego jędzowata pamięć przywołuje mi zapamiętania sprzed równego ćwierćwiecza. Inaugurując tyle właśnie lat temu kolejny sezon pętania się po polskich stadionach żużlowych zajechałem do - takoż sercu miłego - Rzeszowa na sparing Stali z Kolejarzem Opole. W Stali do drużyny wchodził wonczas Krzysztof Ciepiela, syn Adama, eksżużlowca klubu z miasta nad Wisłokiem. Młody jechał pięknie, wygrywał starty i prowadząc z imponującą lekkością motocykl swobodnie osiągał metę; inna sprawa, że - jak mnie powiadomiono - chłopak miał naturalnie szybki refleks. Ciepiela okazał się potem dziwolągiem (bez obrazy), obraźliwym ponad miarę, w Stali miejsca nie zagrzał, jeśli informacje nie są fałszywe żyje (oby szczęśliwie) za Atlantykiem; na żużlu, poza brązem MDMP, nic nie zwojował. Dopóki jednak był łaskaw uczestniczyć w meczach Stali, a ja je oglądałem, przed każdym jego wyjazdem na tor czekałem, że wreszcie, że znów zdarzy się deja vu: wystrzeli spod taśmy i pojedzie płynnie na czele stawki do mety.

Z tamtych czasów nosiłem też inny obrazek: jak to nie tyle niedoceniana, co jawnie lekceważona, para Krzysztof Nurzyński - Piotr Podrzycki, w meczu, którego bez sięgnięcia do źródeł nie jestem w możności zidentyfikować, popisała się wywalczeniem dubleta, choć za rywali miała mocnych rywali. Podrzycki wygrał start i pomknął przed siebie, Nurzyński zgarbił się niczym dromader i a to po orbicie, a to przy krawężniku zrobił na szaro obydwu konkurentów. I znów było to samo: ilekroć oglądałem mecze Stali, tylekroć przed biegiem, w którym obaj przeciętni zawodnicy mieli jechać w parze, wbrew gwizdom i pojękiwaniom braci widownianej, w cichości ducha czekałem na powtórkę tamtego wyścigu: bo przecież naocznie przekonałem się, że na to ich stać. Dawałem im tym samym tzw. mandat zaufania. I co, że nigdy owego zaufania nie odwzajemnili? Uważałem, zbrojny w pamięć, że na "dzień dobry" przekreślać ich nie mam prawa.

Z innej bajki: zdarzyło mi się obejrzeć przesławną akcję "Joego the Machine", który wyłabudał Włókniarza z dna beznadziei w meczu ze Stalą Gorzów. Ba! Choć jako obserwator jestem nader nieskory do okazywania emocji, pamiętam świetnie, że wypuszczałem z siebie do świata wrzask z dominującym dźwiękiem "Geniusz!". Koleżka Angliczanin, choć tył bestia ponad miarę oraz przyzwoitość, choć - jak wieść gminna głosiła - odnalazł czar życia, skryty w opakowaniach szklanych, i choć z roku na rok zajmował się raczej odcinaniem kuponów rentierskich od niegdysiejszych osiągnięć, u mnie zawsze miał handicap: ilekroć miałem sposobność patrzenia na jego popisy, tylekroć stawał mi a priori przed oczyma tamten bieg, w którym bestia dokonał cudu.

Tak samo w słodkich czasach - gdy relatywnie często stawiałem się na trybunach stadionu, macierzystego dla klubu, matecznika zacnych Panów: Schulza, Małeckiego, Płuciennika, Jaziewicza (jaka szkoda, że ich współcześni następcy bezczeszczą to, czego oni dokonywali!), albo na widowni, całkiem wonczas cywilizowanej, sąsiadującej z cmentarzem - udała mi się rzecz może nie rzadka, ale zapadająca w (że się tak górnolotnie wyrażę) memoratywne zakarbowanie. Chodzi mi o ten dzień, gdy juniorek bez znaczenia przebicia w wielkim świecie nazwiskiem Janusz Baniak pogonił kota gwiazdom, Nickiemu Pedersenowi oraz Lee Richardsonowi. Zachwyciłem się, zarejestrowałem w zwojach mózgowych - i do końca pojawiania się chłopaka na torach czekałem na powtórkę. Traf złośliwy chciał, że niekoniecznie wzorcowo rozwijająca się kariera przygnała młodziana do Nowej Huty, która - od czasu jakiegoś - daje mi jedyną możliwość bezpośredniego kontaktu ze speedwayem; powtórki tamtego wyścigu nie doczekałem, ale co Baniak wychynął z parku maszyn, ja zacierałem w duszy ręce i czekałem: że może oto, może zaraz, może znów...

Z zamierzchłych czasów uchował mi też w śmietniku, zwanym wnętrzem czaszki, Marek Iwaniec, przesunięty z Tarnowa do Lublina. Kto znał jego postępy sportowe, wie: nie był to orzeł. Zdarzył mu się jednak kiedyś mecz na 14 (a może nawet i 14 z bonusem?) oczek. Utrwaliłem sobie ten fakt, gdyż odpowiadałem wtedy za faktografię II ligi żużlowej w nieodżałowanym "Tempie" - tak samo jak i to, że od owej niedzieli ciekawość mnie zżerała niezmienna, czy Iwaniec powtórzy ten wynik, czy nie? Innymi słowy, jednym dobrym meczem zaskarbił sobie moją uwagę i wiarę w niego - do końca swoich występów.

Tych kilka reminiscencyj wyciągnąłem nie gwoli swawoli (choć śmieszniki jakieś, niepotrafiące zmusić się do myślenia nad sensem aluzji, uznają snadź, iż niżej podpisanego dopadło starcze rozmiękczenie mózgu...), lecz egzemplifikacji procesów, od wpływu których nie jest wolny chyba żaden z kibiców sportu naszego umiłowanego. Tych mianowicie, że choć irytuje nas niezgulstwo wojowników - zwłaszcza suto honorowanych za li tylko łaskawą obecność na zawodach - to jakże często jesteśmy im w stanie jakże wiele wybaczyć, w imię właśnie kołaczących gdzieś za potylicą wspomnień o ich dniach chwały.

Ale co wolno wojewodzie - to nie pachołkowi. Jeśli nastawiony na oglądanie ciekawych wyścigów, zaciętej oraz ambitnej walki kibic może żyć chwilami dawno przebrzmiałymi, o tyle ktoś, kto stroszy piórka drapowaniem się w togę sprawiedliwego i ostatecznego szafarza dóbr niemałych, a także wyrafinowanego eksperta, powinien być wolny od zapatrzeń we wsteczne (choć nie działające wstecz!) przewagi. Powinien umieć precyzyjnie ocenić aktualny potencjał zawodnika: stan jego umiejętności, wydolności organizmu, zasobów wolicjonalnych. Ale że w toku logicznego rozumowania zmierzać mogę w kierunku wyceny efektu wysiłków bohaterów współczesności (vide: Jarosław Hampel, Tomasz Gollob, Damian Baliński et consortes...), wolę powstrzymać się od wniosków.

Bo wnioski zostawiam bliźnim. Ale nie tym, nie tym, na pewno nie tym, co to wszystko wiedzą najlepiej i co to na wszystko mają jedną receptę: kto nie z nami, kto nie kocha naszego lokalnego impresariatu, ten - hultaj, zbój, paskudnik, pajac, szumowina - przeciwko nam. I do diabła z nim!

Waldemar Bałda

Komentarze (5)
avatar
sympatyk żu-żla
20.11.2014
Zgłoś do moderacji
1
0
Odpowiedz
Ciekawe skojarzenia. 
avatar
samuel
19.11.2014
Zgłoś do moderacji
2
0
Odpowiedz
Nareszcie poprawna forma nazwiska Pani Justyny zgodna z polską gramatyką i przyjętymi zasadami pisowni czyli zakończeniem końcówką -ówna. A mało kto dziś pamięta że tak trzeba formułować nazwis Czytaj całość
avatar
FIS-64
19.11.2014
Zgłoś do moderacji
3
0
Odpowiedz
Bardzo zgrabny fechtunek polskim językiem z iście włodyjowskim kunsztem lawirujący po meandrach wspomnień autora... 
jack 78
19.11.2014
Zgłoś do moderacji
0
3
Odpowiedz
Głupek jakiś. 
avatar
Dario
19.11.2014
Zgłoś do moderacji
1
2
Odpowiedz
o jej