Nie ustalałem sam składu - rozmowa z Rafałem Dobruckim, byłym menedżerem SPAR Falubazu

Rafał Dobrucki przez trzy sezony był menedżerem Falubazu Zielona Góra. Pod koniec minionego niespodziewanie zapowiedział, że odchodzi z zielonogórskiego klubu.

Damian Gapiński: Gdzie się podziała magia Falubazu?

Rafał Dobrucki: Tak najogólniej rzecz ujmując nasze problemy rozpoczęły się po zawieszeniu Patryka, następnie słabsza postawa Jarosława Hampela i upadek w Toruniu Piotra Protasiewicza, po którym zanotował obniżkę formy. Ten ciąg zdarzeń podciął skrzydła drużynie. Ciężko było się później zmobilizować. Jeżeli do tego dołożymy słabszy początek sezonu Andreasa Jonssona i chimeryczną jazdę Aleksandra Łoktajewa, to myślę, że to czwarte miejsce jest odzwierciedleniem naszej siły w minionym sezonie.

[ad=rectangle]

Mówiąc o magii Falubazu miałem na myśli bardziej atmosferę, jaka była wokół klubu i fakt, że wcześniej zawodnicy i menedżerowie chcieli pracować w tym klubie, a nie zapowiadali swoje pożegnanie przed zakończeniem sezonu. W tej chwili klub jest bez trenera i prezesa. Co się popsuło?

- Trzeba powiedzieć że przez wiele lat Falubaz był przykładem dla innych klubów. Nie chcę też, aby zabrzmiało to tak, jakbyśmy w Zielonej Górze do tej pory mieli eldorado. Falubaz wytyczył pewne standardy, wdrożył nowe pomysły, był prekursorem nowego wizerunku żużla. Splot nieszczęśliwych zdarzeń spowodował że nasza siła rażenia była dużo mniejsza. Wynik sportowy ciągnie cały klub. Kiedy wypadło dwóch liderów sprawa stała się bardzo trudna. Te wszystkie sytuacje, o których wspomniałem wcześniej, spowodowały lekkie przesilenie.

Cały czas podkreślam, że chodzi mi bardziej o atmosferę wokół klubu. Tym samym zmierzam do tego, abyśmy poznali prawdziwe powody pana rezygnacji z funkcji trenera jeszcze przed zakończeniem sezonu. Przyzna pan, że to sytuacja niecodzienna?

- Każdy menedżer czy trener odpowiedzialny za wynik sportowy między wierszami w umowie ma zapisane, że wszystko co jest złe, jest jego winą. To prawda znana nie od dzisiaj. Wiele jest przypadków, nie tylko w sporcie żużlowym, że trener bierze na klatę to wszystko złe, co się wydarzyło, więc moja sytuacja nie jest niczym nowym.

Obiecaliśmy sobie przed rozmową szczerość. Nie chce mi się wierzyć, że trener, który jest przysłowiowym kapitanem, schodzącym ze statku jako ostatni, składa rezygnację przed zakończeniem sezonu, składając tym samym broń i osłabiając ducha walki zespołu tylko z powodów, o których powiedział pan na początku. Co było prawdziwym powodem rezygnacji?

- Nie wierzy pan chyba w to, że zdradzę wszystkie kulisy odejścia z Zielonej Góry? Powiem tylko że znany w światku trener powiedział kiedyś, że "trzy lata w jednym klubie to i tak już za długo". Dlatego czas na zmiany.

Nie oczekuję, że zdradzi pan wszystkie szczegóły, ale poda prawdziwy powód odejścia, bo ten do tej pory był jedynie wymieniany nieoficjalnie. Zapytam zatem inaczej - czy samodzielnie podejmował pan decyzje dotyczące składu?

- Przypadek Jarosława Hampela, który wyszedł na światło dzienne pokazuje najlepiej, że tak nie było. Walczyłem o to, aby mógł pojechać w tym meczu. Nie miało to żadnego przełożenia na niego, ani postawę drużyny, chyba że przełożenie finansowe. Od początku uważałem to za zły pomysł. Ostatecznie Jarek pojechał w tych zawodach i zdobył 11+2, o ile dobrze pamiętam. Pojawiały się opinie, aby dać szansę innym zawodnikom, w tym Bechowi. Ja uważałem jednak, że nie stać nas na eksperymenty w sytuacji, gdy jedziemy każdy mecz o wszystko, a nasze położenie nie było na tyle komfortowe, abyśmy pozwolili sobie na zabawę i testy. Testy zawodnika, który delikatnie mówiąc nie błyszczał nawet w słabej lidze duńskiej.

Nie przesadza pan zatem biorąc na siebie pełną odpowiedzialność za wynik drużyny w sytuacji, gdy do końca nie miał pan wpływu na skład?

- Trzeba oddzielić odpowiedzialność i winę. To są mimo wszystko dwie różne sprawy. Czułem się za ten zespół odpowiedzialny, ale nie czuję się winny za wynik Falubazu w minionym sezonie. Trzeba też pamiętać, że zawodnicy to zawodowcy i takie mają kontrakty. Nie można tez snuć wniosku, że Jarek nie chciał robić punktów dla Falubazu, a Dudek świadomie zażywał niedozwolone środki, bo w to nigdy nie uwierzę, albo że Piotr Protasiewicz był nieprzygotowany do sezonu. To są świetni sportowcy o wielkich ambicjach, ale też ludzie, popełniają błędy i miewają słabsze okresy.

Myślę, że nie ma w Polsce trenera, który pozwoliłby sobie na to, aby inne osoby ustalały za niego skład drużyny. Myśli pan, że związki polityków ze sportem to dobre rozwiązanie?

- W sezonie 2013 były głosy, aby odsunąć od składu Andreasa Jonssona, który miał akurat słaby okres. Uważałem jednak, że trzeba dać mu szansę. Andreas pojechał dobre zawody i dzięki temu zdołaliśmy zremisować wyjazdowe spotkanie. W sezonie 2014 kiedy  "AJ" nie znalazł się w składzie na inaugurację głównie dlatego że na początku roku chorował i nie stawiał się ani na sparingach ani na treningach drużyny znowu słyszałem lament. Kolejne zawody Szwed pojechał słabo. Tak samo dzisiaj wygląda sytuacja chociażby z Mikkelem Bechem. To ambitny i perspektywiczny zawodnik. Jednak w żużlu nikt nie przyznaje punktów za widowiskową jazdę na treningu. A o tym, jak pod względem wyników prezentował się na torze, można było sie przekonać w mistrzostwach świata juniorów czy na Lidze Mistrzów w Zielonej Górze. Nie można ulegać presji wróżbitów, którzy po zakończonych zawodach mądrują się zazwyczaj anonimowo w internecie. Jeśli chodzi o drugą część pytania -oczywiście, uważam, że sport powinien być apolityczny, ale nie oszukujmy się, apolityczny sport jest na orlikach, albo trasach rowerowych. Choć chyba też nie zawsze.

Sytuacja z Jonnsonem nie była wystarczającą nauczką, że warto zaufać jeszcze bardziej menedżerowi?

- Myślę, że ta sprawa nie odbiła się aż tak szerokim echem w środowisku, jak odsunięcie od składu Jarka Hampela i dobrze, bo to wewnętrzna sprawa klubu. Jeżeli jednak pewne osoby na spokojnie przeanalizują sytuację z Jonssonem, to dojdą do wniosku, że decyzja była prawidłowa. Podobnych sytuacji o mniejszym znaczeniu było kilka.

Ale z drugiej strony, nie wszystko co wydarzyło się w ciągu ostatnich trzech lat było złe?

- Oczywiście. Zdobyliśmy Drużynowe Mistrzostwo Polski, a nie byłoby tego sukcesu, gdyby nie dobra atmosfera, współpraca w drużynie. Jak jest atmosfera, jest wynik. Jest wynik, jest atmosfera i koło się zamyka. Jedno bez drugiego nie będzie funkcjonować w żadnym sporcie zespołowym. Dzisiaj poziom jest bardzo wyrównany i o sukcesie decydują naprawdę niuanse. Nam się jednak udało i dlatego będę ten okres bardzo mile wspominał.

Będzie pan pracował w klubie, czy skupi się na pracy z młodzieżą w kadrze Polski? Ostatnio łączono pana z Unią Leszno.

- Telefon z Unii Leszna odebrałem w okresie, kiedy Unia przechodziła kryzys i szukano nowego menedżera. Tego telefonu nie odebrałem jednak jako oficjalnej propozycji pracy. Była to bardziej koleżeńska rozmowa o ewentualnej współpracy. Od tego momentu nie miałem z działaczami z Leszna żadnego kontaktu, więc jeśli mówimy o informacjach łączących mnie z Unią, które później się pojawiały - były wyssane z palca. A co do mojej przyszłości w żużlu, to musimy poczekać. Obecnie wszystko tak szybko się zmienia, że niczego nie można być pewnym. Jedno jednak wiem. Całe moje życie było i jest związane z żużlem. Nie wyobrażam sobie, abym dalej w tym nie uczestniczył. Chcę jednak choć na moment zdjąć z siebie obowiązki i odpocząć z rodziną. Wrócę do pracy z młodzieżą. Więcej w tej sprawie wyjaśni się w grudniu.

Źródło artykułu: