Leszek Marsz jest jednym z najlepszych wychowanków Wybrzeża w historii klubu. Pierwszy gdański medalista MIMP urodził się w 1949 roku. Startował w lidze w latach 1968-1979 i z gdańskim klubem zdobył srebrny medal DMP. Były reprezentant Polski zdobył 922,5 punktów dla swojego macierzystego klubu i zajmuje 12. miejsce w klasyfikacji wszech czasów czerwono-biało-niebieskich. Swoją karierę zakończył na skutek kontuzji, jednak nie zraził się do żużla i jest regularnie widywany na gdańskim stadionie.
[ad=rectangle]
Michał Gałęzewski: Czy pamięta pan tak złą sytuację Wybrzeża, jaka jest obecnie?
Leszek Marsz: Tak złej sytuacji jeszcze nigdy nie było. Pamiętam ten klub od lat sześćdziesiątych, gdy nasz Zbyszek Podlecki zdobywał tytuł mistrza Europy. Od tamtego czasu byłem z klubem. Później jako zawodnik, kapitan i jeden z liderów. Mamy nadzieję, że pan Tadeusz Zdunek będzie dalej z żużlowcami. Pamiętam go jako nastoletniego chłopca. Gdy byłem zawodnikiem kręcił się pomiędzy motocyklami. Teraz jest prezesem i wraz z kolegami z toru wierzymy znając jego duże doświadczenie, że należycie poprowadzi klub. Oby grono podobnych pasjonatów mogło się do tego dzieła dołożyć. Gdański żużel nie może zginąć, bo to miasto nie może istnieć bez żużla. Kibice nie dadzą zginąć Wybrzeżu.
Dużo mówi się o podziale w gdańskim środowisku żużlowym. Jak to pan odbiera?
- Tak jak wszędzie są zawsze ludzie, którzy są za działaniami zarządu stowarzyszenia i przeciw. Więcej jest jednak za. Chcemy, żeby gdański żużel istniał i piął się do góry. Ponownie trzeba zaczynać odbudowę od samego dołu, ale przez to smak zwycięstwa będzie słodszy.
Gdański klub jest teraz kojarzony z długami i z problemami. Kiedy w pana ocenie zaczęło się to załamanie?
- Od wielu lat są problemy. Nie chcę wspominać nazwisk, ale nie mieliśmy szczęścia do kolejnych działaczy. Wierzę w to, że pan Tadeusz Zdunek, który od lat jest w biznesie poukłada ten klub jak należy.
W obecnych czasach zawodnicy mają często bardzo wysokie kontrakty. Jak pan reaguje na to, gdy widzi tak duże sumy za jazdę na żużlu?
- To jest przepaść i lata świetlne. Podam prosty przykład. W najlepszych latach byłem w kadrze narodowej oraz byłem wicemistrzem Polski. Żebym mógł sobie kupić za punkty rosyjski telewizor kolorowy Temp 7 ważący 50 kilogramów - tyle, co worek cementu, musiałbym przez cały sezon wygrać wszystkie biegi i zdobywać komplety punktów i jeszcze musiałbym dołożyć. Dzisiaj za wygrany bieg niektórzy mogą sobie kupić samochód i takie są realia. Oczywiście sport żużlowy jest bardzo niebezpieczny i rozumiemy to, że zawodnicy muszą być należycie opłacani, bo muszą kupić sprzęt, a w każdym meczu narażają się na wózek inwalidzki. Znam to na moim przykładzie. Złamałem rękę i przez pięć lat miałem paraliż. Wiem co musiałem wynosić i sprzedawać z domu, by szukać zdrowia po szpitalach.
Czy mimo wszystko za pańskich czasów nie było w tym wszystkim więcej sportu?
- Teraz są zupełnie inne realia i wyścig sprzętu. W naszych czasach wszystko wyglądało inaczej. To były dwuzaworowe Jawy i pionowe silniki. Potem dopiero wchodziły Wesleye, Goddeny i silniki z czterozaworową głowicą. My tez kręciliśmy dobre czasy i nasze prędkości dochodziły do 120 km/h. Teraz są jednak łatwiejsze tory. Gdański owal nazywano kiszką, bo był on jednym z najtrudniejszych w Polsce. Gdy stawaliśmy na starcie, to prosta była tak wąska, że dotykaliśmy się łokciami i były bardzo ostre łuki. Teraz też ten tor nie należy do najłatwiejszych, ale jest o tyle bezpieczny, że są dmuchane bandy. Nie chodzi o to, by produkować kaleków. Teraz zawodnicy w razie nieszczęścia mają możliwości dobrego ubezpieczenia się. Do tego są dmuchane bandy. My takich nie mieliśmy.
Przed laty Wybrzeże było klubem wielosekcyjnym. Jak wyglądała atmosfera między zawodnikami?
- GKS Wybrzeże miało sekcje boksu, koszykówki, piłki ręcznej, judo, żużla i wielu innych dyscyplin. Żużel był jednak oczkiem w głowie klubu, bo na nasze mecze przychodziły komplety publiczności. Teraz jak widzę trybuny, to często tyle ludzi przychodziło na nasze treningi! Bokserzy, koszykarze, czy szczypiorniści chodzili do nas do parku maszyn i nam kibicowali. Swego czasu Janusz Cegliński - koszykarz ze złotej piątki naszych Korsarzy wyprosił u mnie przejażdżkę na moim motocyklu. Gdy zobaczył to pan sekretarz klubu Kazimierz Dauksza narobił sporego rabanu. Śmiechu było co nie miara i fajna zabawa.
Jak wtedy wyglądała atmosfera w parku maszyn?
- Byliśmy jedną wielką rodziną. Praktycznie cała drużyna to byli gdańszczanie, czy chłopcy z Trójmiasta. W razie problemów ze sprzętem pożyczaliśmy sobie sprzęt. Niejeden raz było tak, że dwoma motocyklami kończyliśmy zawody. Silnik z przegrzania robił się niemalże czerwony. Oblewaliśmy go metanolem i stawialiśmy go w przeciągu, żeby go w ten sposób możliwie szybko studzić, by następny mógł nim jechać. Nie było takiego zabezpieczenia sprzętowego jak teraz, gdzie jeden zawodnik ma go tyle, co wtedy cała nasza sekcja.
Był pan pierwszym gdańskim medalistą Indywidualnych Mistrzostw Polski. Jak pana przyjęli zawodnicy, gdy wrócił pan do klubu?
- Zawsze gdy się wracało z jakichś zawodów z dobrym miejscem, była duża radość w klubie. Był taki zwyczaj, że na tę okoliczność była kawa, czy ciastka. Po takim sukcesie miało się większy ciężar odpowiedzialności podczas meczów. Koledzy starali się dorównywać i jeden drugiego dopingował. To w nas wyzwalało większe ambicje.
Klub był milicyjny. Czy to miało wpływ na to, co się w nim działo?
- Funkcjonowaliśmy normalnie, chociaż było tak, że proponowano nam pracę w milicji. Ja miałem swój wyuczony zawód i po maturze przez długi czas pracowałem w biurze projektów. Próbowałem łączyć naukę i pracę ze sportem, ale to było trudne.
Jak w latach sześćdziesiątych, czy siedemdziesiątych reagowali kibice na trybunach?
- Był to raczej doping entuzjastyczny, ale nie zorganizowany. W tej chwili jest coś pięknego! Jest grupa kibiców, szczególnie na wyjściu z pierwszego łuku, którzy są bardzo dobrze zorganizowani i doping jest fantastyczny. To jak ósmy zawodnik w drużynie, bo dodaje to skrzydeł.
Jak kibice was traktowali na wyjazdach?
- Jak zawody odbywały się w sportowej atmosferze, wszystko było fajnie. Wiadomo było, że jak przyjeżdżało Wybrzeże, to będą nam przygotowywać bardzo przyczepne tory. Wiadomo, że gdański owal był trudny technicznie i specyficzny. Trzeba było mieć należycie przygotowany motocykl. Na "kopach" mniej liczyła się technika. Należało być lepiej przygotowanym kondycyjnie i mieć mocno sprężony silnik.
Obecnie jeden zawodnik jeździ w wielu ligach i jest to normalne. Jak pan wspomina swoje starty zagranicą?
- Wyjazdy zagraniczne były wielkim wydarzeniem i bardzo się z nich cieszyliśmy. Nie było takiej swobody, jak teraz. Wtedy czekało się długo na paszport, a po powrocie z zagranicy trzeba było oddać go w ciągu jednej doby. W przeciwnym razie można było mieć problemy. Z kadrą wyjeżdżaliśmy na różne mecze, ale na pewno nie mieliśmy tyle jazdy i takich możliwości, jak obecnie.
Czy jest pan zadowolony z tego, że był pan żużlowcem wtedy, czy jednak wolałby pan być nim teraz?
- Urodziłem się za wcześnie. Gdybym dzisiaj ten sport uprawiał, to patrząc na moje serce i pasję, wyniki miałbym chyba lepsze i na pewno grubszy portfel. Niech jednak zawodnicy jeżdżą dobrze, wydają pieniądze z głową i inwestowali też w sprzęt, byśmy mieli co oglądać.
Po tym przykładzie widać,do czego doprowadzili ostatni " Czytaj całość