Stefan Smołka: Maj na pendolino

W historii polskiego żużla jest niemała grupa zawodników wybitnych, o których jednak pamięta się słabiej, bo nie mieli szans zawojować świata, a ponadto mieli pecha urodzić się zbyt wcześnie.

Stefan Smołka
Stefan Smołka
Ich sukcesy odnotowane są w zestawieniach statystycznych, a także pozostają w pamięci kibiców, których grono naturalną koleją rzeczy wykrusza się niestety z roku na rok, więc i pamięć o dawnych idolach powoli gaśnie. Jesteśmy od tego, żeby przypominać.
Do wspomnianej grupy wielkich gwiazd dawnych czasów zalicza się bez wątpienia Joachim Maj. Był wśród pionierów powojennego ścigania. Jako szesnastolatek tylko się przyglądał pierwszej edycji polskiej ligi żużlowej w 1948 roku podczas trójmeczów na stadionie w Rybniku. Bywał z kolegami i w innych miejscach na Śląsku, w Gliwicach, Tychach, Tarnowskich Górach, Bytomiu, Katowicach-Muchowcu, gdzie także głośno warczały motory. Liczna rodzina Joachima Maja z Borowej Wsi koło Rudy Śl. (dziś część Mikołowa) interesowała się żużlem, motocyklowymi wyścigami, motoryzacją w ogóle. Pierwsze kroki w Rybniku stawiał Alfred Spyra, nieco starszy kolega Joachima z sąsiedniej ulicy, od 1949 roku jeden z liderów rybnickiej drużyny ligowej. To on namówił Chimka na żużel.
Joachim Maj z prawej jako reprezentant Polski Joachim Maj z prawej jako reprezentant Polski
Joachim Maj po kilku latach aspirował już do roli herszta Budowlanych w Rybniku, coraz częściej miewał błyskotliwe występy na różnych torach. Wtedy odezwała się armia, ale nie po to, żeby pomóc chłopakowi w rozwoju sportowym, jak to często bywało później w różnych dyscyplinach sportu epoki PRL. Był rok 1953, apogeum stalinizmu, młody sportowiec trenujący ambitnie na żużlu, wylądował w karnej kompanii, odsługującej wojsko na kopalnianych przodkach pod ziemią. Ciężka, wyczerpująca beznadziejna praca po całych dniach - za karę, dlatego, że starszy brat ośmielił się wyjechać i pozostać na stałe w Niemczech Zachodnich. Szczęściem ktoś z oficerów wyższej rangi był zapalonym fanem czarnej szlaki i po kilku długich miesiącach przyszło wybawienie. Razu pewnego przyjechał na motocyklu posłaniec w mundurze, z rozkazem odmeldowania młodego żużlowca i przetransportowania go (na motocyklu) do silnej sekcji żużlowej CWKS z siedzibą we Wrocławiu. Z piekła podziemnych chodników Joachim Maj trafił wprost do... nieba, co sam tak właśnie określa.

Po dwóch latach zelżały nieco rygory reżimu politycznego i Maj wrócił na łono górniczego klubu. Dostał pracę w kopalni, mieszkanie służbowe na nowym osiedlu, ożenił się i Rybnikowi pozostał wierny już na zawsze. Jak marzył, został niebawem liderem górników. Pierwszym spośród słynnej czwórki "rybnickich muszkieterów", ich przywódcą i nieformalnym kapitanem. Ale w chwili powrotu Maja wojował już w Rybniku drugi z muszkieterów Stanisław Tkocz. Ta dwójka idąc ramię w ramię, służąc temu samemu chlebodawcy, jednocześnie konkurowała z sobą zawzięcie na co dzień, w każdym meczu, a nawet na każdym treningu (o tej ”szorstkiej przyjaźni” krążyły legendy). Ze zdrowego współzawodnictwa takich, lub na podobną skalę innych, polskich par klubowych rodziły się w polskim żużlu rzeczy wielkie. Wspomnijmy tu Alfreda Smoczyka z Józefem Olejniczakiem w Lesznie, Kupczyńskiego z Połukardem we Wrocławiu, potem w Bydgoszczy, Kapałę i Spychałę w Rawiczu, a później w Rzeszowie, Waloszka i Muchę w Świętochłowicach, Worynę i Wyglendę w Rybniku, Jancarza i Plecha w Gorzowie, a w ostatnich dekadach choćby braci Skupieniów czy Gollobów.

Maj wyróżniał się perfekcyjną techniką jazdy, zwłaszcza po tzw. małej. Miał świetny refleks startowy, czym najczęściej pokonywał rywali już na początku wyścigu. W lidze po kilku latach terminowania był każdorazowo jednym z najlepszych, gdy chodzi o dorobek punktowy. Wygrać z Majem to było wyzwanie, czy to na własnym, czy na obcym torze. Był bodaj najdłużej, najrówniej jeżdżącym (cały czas na bardzo wysokim poziomie) żużlowcem w osiemdziesięcioletniej historii rybnickiego żużla, przez blisko dwie dekady lat (1951-1969). Co najmniej czterokrotnie był zawodnikiem o najwyższej średniej biegowej w bardzo silnej polskiej ekstraklasie, co najmniej ośmiokrotnie był wśród trzech najlepszych żużlowców najwyższej ligi w Polsce (owe ”co najmniej” bierze się z faktu, iż dopiero od 1958 roku zaczęto klasyfikować najlepszych żużlowców w ligach, a Maj brylował już wcześniej). Był taką niezawodną lokomotywą rybnickiego żużla w najlepszych dla niego latach złotej mistrzowskiej ery lat 1956-1968. Poza dziesięcioma szarfami DMP Joachim Maj zdobył wiele laurów krajowych (Złoty Kask) i międzynarodowych, z medalem (brąz DMŚ) mistrzostw świata włącznie. Stał wielokrotnie na podium IMP, ale pozostał jednym z tych wielkich polskich żużlowców, którym pechowo nigdy nie dane było zdobyć indywidualnego złota, jak Waloszek, Pogorzelski, Podlecki. Ten jeden przykry dla samego Maja i jego fanów brak spycha go w bezdusznych zestawieniach historycznych zdecydowanie w dół. A w iluż to finałach zabrakło mu dosłownie centymetrów do ostatecznego zwycięstwa? Brutalny urok czarnego sportu, w praktyce przeczący idei olimpizmu - tu bowiem liczy się tylko zwycięzca, a ostatnich gryzą psy. Czwarty zawodnik na mecie jest zawsze wyceniony na zero. Jeśli jesteś pięć razy czwarty, to tak jak gdyby cię wcale nie było. W żadnej innej dyscyplinie tak bardzo zero nie znaczy nemo.

Koniec kariery Joachima Maja był wielką osobistą tragedią zasłużonego rybniczanina. W dniu 1 maja (nomen omen - dla Maja) 1969 roku podczas meczu ligowego doszło w Bydgoszczy do upadku wielkiego zawodnika na tor. To zdarzenie miało niesamowitą symbolikę. Joachim Maj miał już niespełna 37 lat, na zakończenie poprzedniego (kolejnego mistrzowskiego dla ROW) sezonu ogłosił koniec kariery zawodnika, miał zamiar zająć się wyłącznie szkoleniem, do czego miał smykałkę i stosowne kwalifikacje, po intensywnym szkoleniu w Warszawie. Liderami w Rybniku byli już wtedy o dekadę młodsi medalista IMŚ Antoni Woryna i Andrzej Wyglenda, ale nieco słabszy sezon zaliczył Stanisław Tkocz. Namówiono więc Maja do zmiany swojej decyzji o rezygnacji. Wbrew prośbom zatroskanej małżonki Joachim postanowił wesprzeć swoją drużynę na jeszcze jeden rok. Był znów w świetnej formie, jak zwykle po dobrze przepracowanej zimie (zero alkoholu, sportowy tryb życia, szusowanie na nartach).

Trzynasty (nomen omen - kolejny raz), ostatni wyścig dnia na bydgoskim torze. Do dziesiątego biegu prowadziła Polonia, ale w jedenastym para Maj - Woryna po dobrym starcie i pięknej jeździe w parze dowiozła 5 punktów. W przedostatniej gonitwie Wyglenda i Stanisław Tkocz zrobili dokładnie to samo, więc ROW wygrał już mecz. W tym ostatnim biegu chodziło już tylko o prestiż, o mocny akord, nikt już nie walczył do upadłego, choć nikt też nikomu nie odpuszczał, bo szanowano wówczas widzów. Kolejny znakomity start Maja i popisowa asekuracja Woryny dawały kolejne podwójne zwycięstwo drużynie ROW. Czwarte okrążenie - ostatni wiraż, prosta, część widzów (także - jak dziś wspomina - Andrzej Wyglenda) odwraca głowy, bo nic już zdarzyć się nie może. Tymczasem...

Nagle kilkadziesiąt metrów przed metą prowadzący Joachim Maj przewraca się bez żadnego kontaktu z kimkolwiek, zdawać by się mogło - bez przyczyny. Motocykl niczym narowisty rumak zrzuca żużlowca na ziemię, a sam koziołkuje za metę, wygrywając ten nieszczęśliwy wyścig - bez swojego jeźdźca na grzbiecie. Punktów zwycięzcy ostatecznie nie zaliczono. Joachim Maj nigdy już nie wsiadł na motocykl. Bez przytomności przeleżał miesiąc w bydgoskiej klinice. Pod opieką lekarzy, pielęgniarek i zapłakanej małżonki, czuwającej dniami i nocami przy łóżku chorego, ciężko ranny sportowiec walczył o życie. Do Rybnika dotarła niepotwierdzona wiadomość, że Maj nie żyje. To była dzięki Bogu paskudna plotka - nieprawda. Joachim Maj jeszcze raz wygrał...Wrócił do żywych, ale nigdy do pełni zdrowia.

W trudnych latach stanu wojennego i później w domu Majów się nie przelewało. Skromna renta męża i ciężka praca małżonki ledwie starczały na utrzymanie domu, wychowanie dzieci (nastoletni Mariusz zaczął trenować w szkółce żużlowej Jerzego Gryta), leczenie. Pani Maria dokonywała cudów gospodarności. Wreszcie syn i córka, korzystając z kontaktów na Zachodzie, opuścili rodzinny dom, tam założyli własne rodziny, a nawet biznesy. Pani Maria była najlepszą opiekunką swojego męża, który po wypadku miał ograniczone możliwości poruszania się. - Ta pierońsko noga niy chce mie słuchać - powtarzał, ale gdy tylko mógł brał laseczkę i powoli szedł - do sklepu, do kiosku, do apteki. Niestety przed kilkoma laty pani Maria odeszła z tego świata - bez wątpienia poszła prosto do nieba. Joachim Maj został sam w pustym domu. Córka i syn namawiali go do wyjazdu i pozostania z nimi. Pan Joachim spróbował raz i drugi, ale twierdził, że to nie dla niego, bo choć tam są jego bliscy, to i tak nie ma z nimi za dużo kontaktu, bo po całych dniach pracują na swój chleb. Wracał więc do siebie, bo w domu, który z żoną postawili czuł się jednak najlepiej, choć mimo pomocy sąsiadów i dobrych ludzi doskwierała mu samotność. Któregoś dnia zeszłego roku pan Joachim stracił równowagę i nie mógł wstać o własnych siłach. Tak przeleżał na podłodze przy drzwiach wejściowych kilka, a może kilkanaście godzin, aż wreszcie zjawił się ktoś z sąsiadów. Wezwano pomoc i chory znalazł się w szpitalu. Wykurował się szybko, ale zatroskane dzieci jeszcze raz spróbowały namówić ojca do wyjazdu. Gdy odmówił po raz kolejny, to postarały się o pachnący świeżością i świetnie zorganizowany dom seniora, położony w malowniczej okolicy kilkanaście kilometrów na południe od Rybnika, niedaleko czeskiej granicy. Tam pan Joachim ma swój pokój z wyjściem na taras, z fachową medyczną opieką całodobową, z bardzo dobrym wyżywieniem. No i ma towarzystwo.
Joachim Maj na swoim Joachim Maj na swoim "pendolino" w domu seniora - fot. autora tekstu
Na pytanie jak się czuje odpowiada, że bardzo dobrze, że do domu go za bardzo nie ciągnie, a jeśli czegoś brakuje, to "ino dwoch chopa do szkata" (śląska gra karciana dla trójki graczy, podobna do brydża). Po całym bogato wyposażonym ośrodku porusza się sam na swoim "pendolino", jak zwykł nazywać swój wózek. Chętnie wspomina stare dzieje, te związane ze swoją karierą żużlowca, lecz nie tylko. Jak się okazuje, Joachim Maj był zapalonym myśliwym, o wyjątkowo pewnej ręce i sokolim oku. Miał psa myśliwskiego, który się wabił Ara, po śmierci którego płakała cała rodzina.

Joachim Maj wszedł w 83 rok życia. Jest pogodnym starszym panem, z dystansem do siebie i z wyjątkowym poczuciem humoru. Skromny człowiek o wielkim dorobku sportowym, jako zawodnik oraz jako trener i wychowawca. Oddajmy mu chociaż obietnicę pamięci - utrwalania bezspornych zasług dla miasta Rybnika, regionu i całej Polski, którą z orłem na piersi dumnie reprezentował.

Stefan Smołka

P.S. Pytanie świąteczne dla czytelników SportoweFakty.pl. Kto z reprezentantów Polski stoi obok Joachima Maja na pierwszym z prezentowanych zdjęć (ze zbioru rodziny Majów)? Mam pewien typ, ale nie jestem pewien, więc zmilczę.

KUP BILET NA 2024 ORLEN FIM Speedway Grand Prix of Poland - Warsaw -->>

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×