Oliwer Kubus: Od kilku miesięcy można pana oficjalnie nazywać trenerem. Ukończył pan kurs na instruktora żużlowego, a następnie otrzymał nominację na asystenta szkoleniowca w Unii. To duży krok do przodu w pana karierze trenerskiej?
Mirosław Cierniak: Pewnie, że tak. Sprawdzam się w roli prowadzącego miniżużel w Tarnowie. Wypełniam obowiązki zawodowe, jak mi się wydaje, bez zastrzeżeń. Stworzyliśmy z grupą przyjaciół i sponsorów klub, a następnie wypracowaliśmy jeden z lepszych systemów szkolenia od podstaw. Chłopcy nie kończą swojej kariery na minitorze, tylko przechodzą do szkółki Unii. Tam lub, jak Eryk Borczuch, w Anglii kontynuują swoją przygodę ze speedwayem. To mnie bardzo cieszy. Poza tym nie możemy stać w miejscu, musimy się rozwijać. Współpracuję z Unią od dłuższego czasu, dogadujemy się, stąd gdy padła propozycja, by wraz z Pawłem Baranem poprowadzić ekstraligowy zespół, podjąłem wyzwanie.
[ad=rectangle]
Bez wahania przyjął pan tę ofertę?
- Długo się zastanawiałem, czy podołam zadaniom; czy uda mi się skutecznie połączyć pracę w Unii z tym, co wykonuję z młodymi Jaskółkami. Ale właśnie dlatego Paweł Baran jest pierwszym trenerem, a ja jego asystentem. Dużo większym przedsięwzięciem było dla mnie podróżowanie z Kubą Jamrogiem i obskoczenie 65 imprez w trakcie sezonu.
Towarzyszył mu pan na każdych zawodach?
- Tak. Nie tylko na tych, które odbywały się 80 kilometrów od Tarnowa. Niekiedy przemierzaliśmy bardzo długą drogę. W tym samym czasie tworzyłem od podstaw miniżużel, budując tor, motocykle i prowadząc treningi. Zadanie zostało wykonane w stu procentach, bo obaj spełniliśmy swoje cele. Kuba notował dobre wyniki, a nasz klub zaczął odnosić premierowe sukces.
Ale do Argentyny już pan z Kubą nie pojechał.
- Nie, nie (śmiech). Ze mną do Australii w latach 90-tych też nikt nie pojechał. Dla niego to była szkoła życia, nauka pod każdym względem. Ale wracając do pierwszego pytania... Ten sezon jest dla mnie krokiem do przodu. Chcę się nadal realizować. Postaram się jak najlepiej wywiązywać ze swoich obowiązków i przekazywać wiedzę młodym zawodnikom, tak by oni również mogli się rozwijać.
W Tarnowie oczekiwania wobec klubu są, mimo pojawiających się problemów, duże. Pan razem z Pawłem Baranem przejmuje schedę po Marku Cieślaku. Nie wszyscy darzą go sympatią, ale to niewątpliwie jeden z najbardziej poważanych polskich trenerów. Będziecie musieli unieść dodatkowy ciężar?
- Niezależnie od tego, kto by został szkoleniowcem, musiałby się zmierzyć z niezwykle trudnym zadaniem, ponieważ dorobek i autorytet trenera Cieślaka jest ogromny. Powtórzę jeszcze raz. Będziemy robić wszystko, co w naszej mocy, żeby kibice i działacze byli z nas zadowoleni. Fanów prosimy o wsparcie. Niech będą naszym ósmym zawodnikiem. Początki są ciężkie i my zdajemy sobie z tego sprawę. Wiele zależy od psychiki i nastawienia. Ale kiedyś trzeba zacząć. Markowi Cieślakowi także ktoś odważny musiał przed laty zaufać. Pamiętam, jak przyjechaliśmy do Częstochowy, a on pełnił funkcję szkoleniowca pierwszy lub drugi rok. Wygraliśmy wówczas, ale w następnym sezonie trener Cieślak cieszył się z mistrzowskiego tytułu. Podpatrywałem jego pracę w Tarnowie i doradzałem się w sprawie miniżużla. Wiem, że w razie potrzeby mogę z nim porozmawiać. Tym bardziej że podczas kursu prosił mnie i Pawła, byśmy opowiedzieli, jak wygląda szkolenie w Tarnowie. Żyjemy w dobrych relacjach. Czy zastąpimy go z sukcesem? Nie chcę używać słowa "zastąpić".
Bo każdy trener ma inny warsztat, inne metody?
- Też, ale po prostu życie tak napisało scenariusz. Pochodzimy z Tarnowa, tu mieszkamy, tu jeździliśmy. Będziemy się z Pawłem uzupełniać. Myślę, że stworzymy fajny duet, choć w tej chwili snucie planów to takie wróżenie z fusów, bo nie wiemy, co nam życie przyniesie. To tak samo jak z żużlowcem, który przed sezonem mówi, jak super jest przygotowany, ile punktów zamierza zdobywać, a tor wszystko weryfikuje i nierzadko przynosi rozczarowania.
Może Paweł Baran będzie jak Łukasz Kruczek, który do wybitnych zawodników nie należał, ale sprawdza się w funkcji szkoleniowca. Baran posiada zadatki na trenera wysokiej klasy?
- Oczywiście. Jest młody, ambitny i może być trenerskim odkryciem. Poza tym trzy lata spędzone u Marka Cieślaka to wielkie doświadczenie i dar od losu. Myślę, że niektóre jego sztuczki wykorzysta.
A pan znajdzie czas, by pracować w Unii i zarazem kontynuować szkolenie młodzieży?
- Już gdy pomagałem Kubie Jamrogowi, rzadko bywałem w domu. Na moich barkach spoczywać będzie ciężar przygotowania toru czy motocykli dla chłopaków. Ci, którzy jeżdżą dłużej, starają się dbać we własnym zakresie o sprzęt, ale ci, którzy dopiero trenować zaczynają, nie wiedzą jeszcze, czy zwiążą swoją przyszłość z żużlem, więc żeby ich zachęcić, musimy im zapewnić motory. Na nadmiar wolnego czasu narzekać nie będę, ale spokojnie - jeśli człowiek jest dobrze zorganizowany, to wszystkiemu podoła. Wcześniej pomagałem Pawłowi w prowadzeniu treningów, bo część moich podopiecznych przechodziła z małego toru na duży i chciałem ich w tym wesprzeć. Z Pawłem nadzorujemy ponadto zimą ćwiczenia na sali i wyciskamy z chłopaków siódme poty. Niedawno wróciliśmy z obozu. Wszystko, co sobie założyliśmy, wykonaliśmy. Wieczorami spotykaliśmy się i analizowaliśmy wyścigi z różnych torów, a zawodnicy opowiadali o swoich przygotowaniach i przemyśleniach.
Wzoruje się pan na Bogusławie Nowaku. Co pan zamierza z jego warsztatu trenerskiego zaczerpnąć?
- Wszystko po kolei. Pan Bogusław był moim mentorem, gdy przed trzema laty zaczynałem myśleć o założeniu szkółki miniżużla. Od niego bardzo dużo się nauczyłem: spokoju, opanowania oraz że do każdego z zawodników należy podchodzić indywidualnie. Tyle że mówimy tu o młodzieżowcach. Zupełnie inaczej wygląda sprawa z seniorami. Z nimi należy się dogadać co do przygotowania toru czy ustawienia par, tak żeby jeden z drugim pasowali do siebie charakterologicznie. Duże znaczenie ma atmosfera, bo jeśli zawodnicy będą patrzeć na siebie wilkiem, to nic dobrego z tego nie wyjdzie.
Praca z adeptami ze szkółki i zawodnikami po licencji to kompletnie inna bajka?
- Zdecydowanie. Ci drudzy potrzebują bodźca do dalszej pracy, żeby nie osiadali na laurach i nie pomyśleli: "a fajnie, zdałem licencję, zdobyłem kilka punktów, więc mogę się wyluzować". Nie, to zły tok rozumowania. Musimy zadbać o to, by oni nie zatrzymywali się w miejscu, a robili stałe postępy. Mam nadzieję, że z tymi chłopakami, którzy mają smykałkę do żużla, osiągniemy w niedalekiej przyszłości ciekawy wynik.
Jest szansa na to, że niebawem na głębokie wody wypłynie jeden z pańskich wychowanków? Czy któryś z nich szczególnie dobrze rokuje? Nie proszę o nazwiska, żeby zawodnik po pochwale nie obrósł w piórka...
- Najwięcej zależy od nich samych. Na razie wszystko dostają jak na tacy. Każdy, który znajduje się w kadrze Unii, jest w stanie dużo osiągnąć. Musi tylko uwierzyć, że jest do tego zdolny. Każdy ma inną historię, na każdego trzeba znaleźć sposób. Trudno porównywać Ernesta Kozę, który zaczął treningi bardzo późno, z młodziutkim Patrykiem Rolnickiem. Choć jeśli sprawy ułożą się po myśli Ernesta, to może się on stać czołowym juniorem ligi. Podałem nazwiska najstarszego i najmłodszego z młodzieżowców, ale wszyscy podopieczni ciężko pracują.
Poruszyłem na początku wątek kursu na instruktora, w którym pan uczestniczył. Zastanawiam się, czy takie kilkudniowe seminaria są potrzebne osobom, które zjadły zęby na żużlu.
- Są potrzebne. Co więcej, uważam, że powinny odbywać się częściej, ze 2-3 razy w ciągu roku. Sam fakt, że spotykamy się i wymieniamy poglądami, jest pozytywnym zjawiskiem. Do tego dochodzą spotkania z psychologami, fizjologami czy trenerami od zajęć ogólnorozwojowych. Można się wielu ciekawych rzeczy dowiedzieć. W końcu nikt nie jest alfą i omegą. Człowiek uczy się do końca życia, tak jak żużlowiec do końca kariery.
Wyniósł pan z tego kursu coś, co zapamięta na dłużej?
- Oj, trudne pytanie. Musiałbym się dłużej zastanowić. Jednak taką rzeczą, którą zapamiętałem, jest przesłanie, że swoją pracę musimy wykonywać na maksa. Miłym akcentem było dla mnie to, że mogłem opowiedzieć innym o miniżużlu, nawet oglądaliśmy filmy z naszych treningów. To, że ktoś docenia moją robotę, działa motywująco.[nextpage]
Zdobywa pan autorytet.
- Bo choć UKS "Jaskółki" istnieje od niedawna, to radzi sobie na tle innych bardzo dobrze. Mierzyliśmy się na wyjeździe z zespołem z Częstochowy, na czele którego stał mistrz Polski na miniżużlu Michał Gruchalski. Najstarszy z naszych zawodników miał 13 lat, mimo to potrafiliśmy wygrać. Początek meczu nie zwiastował takiego rozstrzygnięcia. Ale zebrałem chłopaków po pierwszej serii, zmobilizowałem ich i to przyniosło skutek. Wiadomo, do dzieci trzeba mieć odpowiednie nastawienie.
Właśnie. Stosuje pan ostre metody wychowawcze? Krzyczy, przeklina?
- Nie, nie. Wtedy moja praca straciłaby sens. Przecież chodzi o wychowanie, sportowy tryb życia; żeby pokazać podopiecznym, że mogą na równi rywalizować ze starszymi rywalami, że nie powinni się poddawać. Moi zawodnicy po słabych pierwszych biegach wzięli się w garść, zapoznali z torem i uzyskali świetny wynik. Zwłaszcza że jechali na obcym dla siebie terenie.
Wyznaje pan zasadę, że im prędzej się zaczyna, tym lepiej?
- Tak. Ta zasada dotyczy nie tylko żużla, lecz sportu w ogóle. Proces szkolenia wśród skoczków narciarskich rozpoczyna się coraz wcześniej i podobnie dzieje się w naszej dyscyplinie. Do mnie zgłaszają się już siedmio-, ośmiolatkowie, co świadczy o tym, że prestiż szkółki wzrasta. Chłopcy miło i zdrowo spędzają czas. Podkreślam im, że mają się sportem cieszyć. Staramy się im zapewnić jak najlepsze warunki. Uczestniczą w prezentacji ekstraligowej drużyny i to też działa na nich jak magnes. Nie ma w Tarnowie innego klubu, w którym dzieciaki mogłyby przebywać i rozmawiać z gwiazdami światowego formatu w swojej dyscyplinie. A my to im umożliwiamy. Uważam, że sportem należy zarażać od najmłodszych lat. Świat pędzi niesamowicie do przodu. Komórki, komputery... Mamy je na wyciągnięcie dłoni. A trzeba nieco zwolnić i kształtować ducha oraz charakter właśnie poprzez sport, a nie gry komputerowe.
Ile procent sukcesu stanowi psychika?
- To bardzo ważna sfera. Tak naprawdę wszystko zaczyna się od głowy. Żeby cokolwiek osiągnąć, trzeba mieć odpowiednie podejście, myśleć pozytywnie, wierzyć we własne możliwości. Jeśli te warunki zostaną spełnione, rusza cały łańcuch, element za elementem. Pojawiają się sponsorzy, można zainwestować w lepszy sprzęt, a to przekłada się na rezultaty. Natomiast jeśli ktoś tej wiary w siebie nie posiada, jest mu zdecydowanie trudnej. Procentowo nie chciałbym jednak oceniać wpływu psychiki. Mówię o tym aspekcie bardziej ogólnie. Dodam jeszcze, że gdy zakładałem miniżużel w Tarnowie, to wierzyłem, że mi się uda. Chociaż kiedy już ten klub stworzyliśmy, to wiele osób przyznało, że w powodzenie tego przedsięwzięcia nie wierzyło. To pokazuje, jak istotna jest determinacja. Stopniowo przekonywałem do siebie innych. Przy pomocy Sławka Troniny zbudowałem motocykl i wówczas niektórzy pomyśleli, że skoro gość zbudował jeden motocykl, to pomożemy mu przy budowie dwóch następnych oraz toru.
Potrzebny jest lider. Osoba, która udowodni, że można.
- Tak, zawsze to podkreślam. Ktoś musi dać sygnał do ataku, impuls do działania. I powinna być to osoba zdeterminowana, posiadająca długofalowy plan. Ja taki przed rozpoczęciem działalności opracowałem i krok po kroku go realizuję. Ważne, że możemy liczyć na pomoc wielu sponsorów, zwłaszcza firm Tek-Pak i Papitar, a także fanklubu z Irlandii Północnej czy urzędu miasta, z którym kilkakrotnie organizowaliśmy udane imprezy. Współpracujemy również z ekstraligową Unią.
To nie powinno dziwić. W końcu Unia czerpie z tego szkolenia profity, otrzymując materiał pod dobrych żużlowców.
- Zgadza się. To materiał do obróbki, ale cieszę się, że mogę w tym procesie uczestniczyć. Chłopcy są ze mną związani i ja też jestem do nich przywiązany. A gdy zachodzi potrzeba, sam wsiadam na motocykl i pokazuję im, jak powinni jechać.
O ile się nie mylę, podobnie robił Jacek Gollob. Słysząc narzekania adeptów na sprzęt, zakładał ekwipunek, odpalał maszynę i udowodniał, że sprzęt nie jest zły, tylko trzeba z niego umieć korzystać.
- Dokładnie. Bo bardzo istotną rolę odgrywają ułożenie ciała, balans, zachowanie w momencie gdy motocykl wpadnie w nierówność. Musimy to młodzieży uświadamiać. Jeśli odpowiednio wjedziemy w łuk, to też dobrze z niego wyjedziemy. Możemy o tym mówić, ale dopiero gdy pokażemy to w praktyce, przekonamy chłopaków. Pamiętam, kiedy zaczynali jeździć na dużym torze. Na początku pokazywałem im, którą ścieżkę powinni obrać, by spokojnie i bezpiecznie pokonywali kolejne okrążenia oraz żeby przyzwyczaili się do większych prędkości. Jak już tę umiejętność opanowali, można było przejść do kolejnych etapów. Jestem szczęśliwy, że ten system szkolenia funkcjonuje. Powinien on przynieść korzyści lokalnemu żużlowi.
Jeśli z tarnowskiej szkółki wyrośnie reprezentant kraju, to korzyści będą dla całej żużlowej Polski. To byłoby ukoronowanie pańskiej pracy?
- Pewnie, że tak. Całym sercem dążę do tego, by zawodnicy osiągali lepsze wynik niż ich trener.
Żeby uczeń przerósł mistrza.
- Po to klub działa. Twardo stąpam jednak po ziemi i na razie życzyłbym sobie, by ze szkółki wyskoczył chłopak, który będzie dobrym, solidnym żużlowcem ekstraligowym. To już by było super. A gdyby udało się coś więcej, traktowałbym to jako mega wyczyn. Perspektywicznie myślę, że jeśli z tej kilkuosobowej grupy wyłoni się wyjątkowo utalentowany zawodnik, to będzie trzeba ten diament oszlifować, to znaczy stworzyć mu warunki do kontynuowania kariery na wysokim poziomie. Team, sztab ludzi, którzy będą mu pomagać, łącznie z trenerem - mentorem, psychologiem, fizjoterapeutą. O, i tu przypomina się pytanie o to, co wyniosłem z kursu. Mówiono, że trzeba umiejętnie wykorzystywać dobra naukowe czy specjalistów, właśnie takich jak psycholodzy. Dziś coraz częściej ich doceniamy.
Jak istotna jest ich rola, pokazuje przykład Adama Małysza, który wyśmienitą formę osiągnął w dużej mierze dzięki współpracy z profesorem Blecharzem i doktorem Żołądziem. Pan wybaczy te odwołania do skoków narciarskich, ale to mój "konik".
- Były czasy, kiedy Małysz wręcz demolował rywali i z pewnością system, który wokół niego wypracowano, miał niepoślednie znaczenie. To nie jest tak, że tylko trenuję moich podopiecznych, a gdy wracam do domu, to o nich zapominam. Nie, ja każdy trening analizuję. Każdego zawodnika mam rozpisanego na czynniki pierwsze. Posiadam notatki i zeszyty. Kiedyś, jako czynny żużlowiec, zapisywałem w nich ustawienia silników i przemyślenia o konkretnym torze. Teraz wynotowuję dane o adeptach i korzystam ze swoich doświadczeń oraz badań, które dzięki bratu miałem robione na krakowskim AWF-ie. Wtedy nie korzystałem jeszcze z psychologa. Temu, kto szedł do psychologa, przypisywano od razu problemy psychiczne.
Psychologa utożsamiano z psychiatrą.
- No tak (śmiech). Masę czasu poświęcam analizom, kto i jak szybko czyni postępy. Na przykład szukam przyczyn, dlaczego jeden z chłopców w ciągu roku od wstąpienia do szkółki nie rozwijał się w zadowalającym tempie, a dopiero w kolejnym półroczu wykonał niesamowity skok do przodu. Rozmawiam więc z zawodnikiem i zastanawiamy się nad tym. Niestety, żeby do czegoś w tym sporcie dojść, potrzeba ogromnego wysiłku i wielu wyrzeczeń. To, co widzimy w telewizji, a zatem wyścigi i mecze, to kropka nad "i", produkt końcowy. Musi być on poprzedzony znojną, wielogodzinną pracą, niedostrzegalną dla zwykłego kibica.
Ileż razy słyszymy o niezdyscyplinowanej, leniwej młodzieży. Swego czasu Rafał Dobrucki narzekał, że juniorzy nie posiadają elementarnej wiedzy na temat żużla. Pan podziela te negatywne opinie?
- Na pewno młodzież jest inna niż 20 lat temu. Ale jeśli zachęcimy ich do pracy, a sami złapią bakcyla i będę mieli wsparcie rodziców, to można z nimi wiele osiągnąć. O moich podopiecznych mogę wypowiadać się pochlebnie. Wiadomo, niektóre dzieci zaliczyły tylko epizody, zniechęcając się po kilku treningach. Ale to normalne. Wszystko zależy od podejścia. Jeśli oczekujemy już na początku złotych gór, to współpraca jest skazana na niepowodzenie. Kiedy widzą, że ktoś oddaje im serce, to oni tym samym odwdzięczają się na torze. Tylko trzeba im zaufać, dać szansę. Choć Rafał też zapewne wie, o czym mówi.
On opiekuje się kadrą do lat 19, złożoną z juniorów, którzy traktują często sport jako sposób zdobycia poklasku w swoim otoczeniu, a nie jako pasję czy powołanie. Czasem można odnieść wrażenie, że młodym żużlowcom zależy tylko na tym, by pochwalić się zdjęciem w kevlarze na portalach społecznościowych.
- Taki lans jest faktycznie niepotrzebny, ponieważ może spowodować, że talent na miarę mistrza świata zostanie mechanikiem u zawodnika zagranicznego. Też tę kwestię poruszaliśmy w rozmowach z chłopakami; że nie można się zachłysnąć i osiadać na laurach. To nie znaczy, że powinniśmy zabronić młodzieży chwalenia się sukcesami. Tylko wszystko należy robić z rozsądkiem, z taktem i nie wywyższać się. Wychodzę z założenia, że jeśli ktoś nie czyni postępów, to tak naprawdę się cofa. Trzeba nieustannie dążyć do osiągnięcia szczytu swoich możliwości, tak żeby po zakończeniu kariery stanąć przed lustrem i z czystym sumieniem powiedzieć, że nie zmarnotrawiłem swojego talentu i nie mam sobie nic do zarzucenia. Moim zdaniem żużlowcy to inteligentni faceci, którzy z pokorą i szacunkiem podchodzą do sportu. Większość z nich nie miała życia usłanego różami i u progu swoich kar musiała sama zadbać o pozyskanie sponsorów oraz pieniądze na sprzęt. W dodatku narażała swoje zdrowie. Nie zapominajmy o tym, gdy będziemy ich oceniać.