Golloba w Grand Prix traktowano jak intruza - rozmowa z Tomaszem Gaszyńskim

Był z Tomaszem Gollobem na wszystkich zawodach SGP oraz dwóch finałach IMŚ. Jest nie tylko jego menedżerem, ale i przyjacielem. Po zakończeniu kariery nie wyklucza, że pomoże innemu zawodnikowi w SGP.

Już w sobotę Gollob wystąpi w Grand Prix Polski na Stadionie Narodowym w Warszawie. Będzie to jego pożegnanie z elitarnym cyklem IMŚ.

Maciej Kmiecik: Towarzyszył pan Tomaszowi Gollobowi we wszystkich turniejach Grand Prix z jego udziałem?

Tomasz Gaszyński: Tak. Byłem z nim na wszystkich turniejach. Do tego trzeba uwzględnić dwa turnieje w 1996 roku, kiedy Tomek był rezerwowym oraz dwa jednodniowe finały IMŚ w 1993 i 1994 roku.
[ad=rectangle]
Domyślam się, że wspomnień i ciekawych turniejów Grand Prix, które utkwiły panu w pamięci ma pan całe mnóstwo. Które szczególnie pan zapamiętał?

- Pamiętne Grand Prix w 1999 roku we Wrocławiu i pojedynek z Jimmy Nilsenem. To było Grand Prix, które wiele osób wspomina po dzień dzisiejszy. Oczywiście najbardziej radosne dla nas było Grand Prix w Terenzano w 2010 roku, kiedy to "przyklepaliśmy" tytuł indywidualnego mistrza świata.

Pierwsze zwycięstwo we Wrocławiu też pewnie wspomina pan szczególnie?

- Oczywiście. To było pierwsze, historyczne Grand Prix. Tomek je wygrał i przeszedł do historii. Pamięta się głównie te wspaniałe sukcesy i zwycięstwa. Nie można jednak zapominać, że Grand Prix nie zawsze były dla Tomasza tak udane. Kilkakrotnie z Grand Prix wyjeżdżaliśmy z jednym czy dwoma punktami.

Najgorsze wspomnienie z Grand Prix związane będzie z ostatnim turniejem, w którym wystartował Tomasz Gollob w Sztokholmie w 2013 roku?

- Zdecydowanie tak. To było najgorsze wspomnienie, bo z tych zawodów Tomek nie wrócił do domu, tylko wylądował w szpitalu. Na szczęście w ciągu tych prawie 20 lat był to jedyny taki przypadek. Owszem, upadki się zdarzały, ale ten w Sztokholmie miał najgorsze konsekwencje.

Wypadek w Sztokholmie zakończył tak naprawdę karierę Tomasza Golloba w Grand Prix. Gdyby nie ten feralny wypadek z Taiem Woffindenem, pewnie inaczej potoczyłyby się losy polskiego żużlowca wszech czasów?

- Nie wiem. Naprawdę nie ma sensu na ten temat gdybać. Tak to się potoczyło i trudno. Nic już nie zrobimy.

Innym Grand Prix z dramatem w tle było Hackney w 1995 roku i nokaut wykonany przez Craiga Boyce'a. Faktycznie Tomasz Gollob na początku nie był akceptowany przez rywali i ciężko było mu się zaaklimatyzować w tym środowisku?

- Oczywiście. To nie jest tajemnicą. W czasach, gdy Tomasz Gollob zaczął przebijać się do czołówki, światowym żużlem rządziła koalicja nazwijmy ją skandynawsko - anglojęzyczna, patrz: Australia, Stany Zjednoczone i Wielka Brytania. W latach 80. i 90. ubiegłego wieku wszelkie sukcesy notowali zawodnicy głównie z tych krajów. Wtedy dla nich było szokujące, że jakiś zawodnik z Europy środkowo-wschodniej przebija się do czołówki. Dla nich Europa wschodnia uchodziła za koniec świata. Nie mogli zrozumieć, że ktoś może z nimi rywalizować jak równy z równym i traktowano go jak intruza. To ewidentnie na początku było trudne dla Tomka.

Ale jednak się udało na przekór wszystkim i wszystkiemu.

- Tak, bo Tomek jest typem wytrwałego zawodnika, który zawsze dąży do celu. Z czasem rywale zaczęli Tomka szanować i traktować jak równego sobie.

Tomasz Gaszyński towarzyszył Tomaszowi Gollobowi na wszystkich turniejach SGP i dwóch finałach jednodniowych IMŚ
Tomasz Gaszyński towarzyszył Tomaszowi Gollobowi na wszystkich turniejach SGP i dwóch finałach jednodniowych IMŚ

Znamienne było to, że kiedy w 2010 roku zapewnił sobie w Terenzano ten upragniony tytuł mistrza świata, do Tomasza Golloba wszyscy pośpieszyli z gratulacjami i w tych gestach widać było nie kurtuazję, ale prawdziwy szacunek, na który Polak sobie zapracował wytrwałym dążeniem do celu przez tyle lat.

- Tak, oczywiście. Nie było to tak, że Tomkowi się coś poszczęściło, że wyszedł mu jeden sezon. Tomek nie urwał się z choinki i zdobył niespodziewanie tytuł mistrza świata. Każdy, ktokolwiek interesował się żużlem widział, co Tomek zrobił dla tego sportu przez ostatnie 25 lat. Jakie sukcesy i w jakich warunkach notował ten zawodnik. Gratulacje po zdobyciu tytułu mistrza świata były wyrazem szacunku dla jego osoby i oddaniem mu przez kolegów z toru swego rodzaju hołdu.

Były także Grand Prix, które Tomasz Gollob wygrywał w ekstremalnych warunkach. Pamiętny triumf w deszczowym Berlinie czy również w strugach deszczu w Pradze. Tomkowi w jego najlepszych czasach pasowały takie ekstrema?

- Każde Grand Prix pasowało, kiedy wszystkie czynniki, które odpowiadają za sukces, składają się w jedną całość. Na sukces nie składa się jedna czy dwie sprawy. Nigdy nie było też tak, że jak pada deszcz, to będzie sukces czy na odwrót, gdy świeci słońce to się wygrywa. Wiele czynników wpływa na końcowy sukces. Sprzęt, dyspozycja zawodnika, tor, team i do tego jeszcze łut szczęścia. Dopiero, kiedy wszystkie te zmienne ułożą się w jedną całość, mamy sukces. Deszcz w Berlinie czy w Pradze był tylko jednym z elementów, które musiały się zazębić na końcowe zwycięstwa Tomasza w tamtych Grand Prix.

Wroćmy jeszcze do pamiętnego 1999 roku i fatalnego wypadku w finale Złotego Kasku we Wrocławiu. Później była tygodniowa walka, by postawić Tomasza Golloba na nogi, a w zasadzie wsadzić na motocykl. Zna pan doskonale kulisy tamtej sytuacji. Tak szczerze, była jakakolwiek szansa na powalczenie o tytuł mistrzowski w takim stanie, jakim znajdował się Tomasz Gollob?

- Gdyby Tomek nie spróbował wówczas, pewnie do końca życia mógłby pluć sobie w brodę, że a nuż by się wtedy na przekór wszystkiemu, udało zdobyć ten tytuł. Decyzję o starcie w Vojens mógł podjąć tylko Tomek, bo to było jego zdrowie. On podjął taką, a nie inną decyzję. Wielu się temu dziwiło. Ja osobiście się nie dziwię, że zdecydował się wówczas na start. Trzeba zrozumieć zawodnika, który dąży do celu i po wielu, wielu latach ma to na wyciągnięcie ręki. On po prostu musiał spróbować. Owszem, nie był w dyspozycji, która pozwalała mu na walkę o zwycięstwo, ale zrobił wszystko, co było w jego mocy. Spróbował. Nie zdobył, co prawda, złotego medalu, ale wybronił srebro, które przecież też nie było pewne przed zawodami w Vojens. Gdyby wtedy Tomek nie pojechał, mógł stracić nawet wicemistrzostwo świata.
[nextpage]Czy po tym 1999 roku był moment zwątpienia, po kolejnych chudszych latach, że już nigdy nie uda się wywalczyć upragnionego tytułu mistrza świata?

- Może gdzieś tam ten moment zwątpienia się pojawił, choć przyznam szczerze, że zawsze widzieliśmy jakieś światełko w tunelu. Gdyby poddał się definitywnie, przestałby jeździć 10 lat temu. Zawsze było dążenie do celu. Zarówno Tomek, jak i cały nasz team, widzieliśmy możliwości, że krok po kroku możemy się piąć ponownie w górę.

I nastąpił ten piękny triumfalny marsz po złoto od 2007 do 2010 roku, od czwartego poprzez trzecie, drugie i w końcu pierwsze miejsce.

- Rzeczywiście, tak to się pięknie ułożyło. W 2007 roku byliśmy tuż za podium na czwartym miejscu. Rok później Tomek zdobył brązowy medal, następnie srebrny, aż w końcu doczekaliśmy się upragnionego złota. W 2010 roku wszystko się zazębiło i Tomek zdobył brakujący laur w karierze.

Całe szczęście, że 25 września 2010 roku w przedostatniej rundzie w Terenzano udało się przypieczętować ten tytuł, bo później Tomasz Gollob złamał nogę na crossie.

- Nie wiadomo, jakby się to wszystko potoczyło. Najważniejsze, że Tomek zdobył ten złoty medal. Zapewnił sobie tytuł w Terenzano, a medal odebrał w Bydgoszczy. Cieszymy się, że jest to złoto, że zapisał się w kartach historii jako mistrz świata. Nikt Tomkowi tego nie odbierze.

To taka piękna historia, niektórzy mówią, że nawet na scenariusz filmowy. Pan, jako osoba związana ze Stanami Zjednoczonymi, może to potwierdzić, że gdyby coś podobnego wydarzyło się w Ameryce, już by pewnie ktoś pisał scenariusz na podstawie życia Tomasza Golloba. Po tylu latach walki i pracy, po takich wypadkach dopiął swego i ze złamaną nogą wskakiwał w Bydgoszczy na najwyższy stopień podium.

- Rzeczywiście, historia walki o tytuł mistrza świata w przypadku Tomka jest jak najbardziej materiałem na scenariusz. Jeśli jakiś reżyser byłby zainteresowany nakręceniem filmu, możemy usiąść i spokojnie porozmawiać na ten temat. Nie wykluczam, że jest to historia na scenariusz do filmu.

Przyzna pan, że historia Grand Prix z udziałem Tomasza Golloba zatoczy piękne koło. 20 maja 1995 roku i Stadion Olimpijski we Wrocławiu na pierwszym w dziejach turnieju SGP, a teraz pożegnanie 18 kwietnia 2015 roku na Stadionie Narodowym w Warszawie?

- Oczywiście, to piękne, że po 20 latach Tomek pożegna się z Grand Prix przed polskimi kibicami na Stadionie Narodowym. W ostatnim turnieju SGP w karierze Tomek pojedzie z nastawieniem, by jak najlepiej zakończyć przygodę z Grand Prix. Zobaczymy, jak to się potoczy.

Panu osobiście brakuje już Grand Prix po tej rocznej przerwie czy teraz jeszcze bardziej będzie brakowało? A może ma pan dość tych długich podróży i odwiedzania prawie tych samych aren każdego roku?

- Osobiście mam duży sentyment do Grand Prix, dlatego że byłem przy tych zawodach od początku. Mało tego, jako jeden z nielicznych ludzi, działających przy żużlu, mam porównanie z jednodniowymi finałami IMŚ, w których uczestniczyłem z Tomkiem. Nie ukrywam, że brakuje mi obecności na Grand Prix. Tomek podjął taką, a nie inną decyzję. Wiadomo, że to Tomek ryzykuje na motorze, a nie ja. Szanuję każdą jego decyzję.

Czy po definitywnym zakończeniu kariery przez Tomasza Golloba, będzie pan chciał pomóc innemu zawodnikowi w Grand Prix, wykorzystując swoje wieloletnie doświadczenie?

- Obiecałem Tomkowi i dotrzymuję słowa, że będę z nim do końca jego kariery żużlowej. W momencie, kiedy zakończy on karierę w sporcie żużlowym, zobaczymy, jakie będzie miał plany. Czy to będzie Dakar czy inne przedsięwzięcia motorowe, zobaczymy? Nie ukrywam, że po zakończeniu żużlowej przygody z Tomkiem, chętnie pomógłbym i przekazałbym swoje doświadczenie komuś młodszemu. Szkoda byłoby to doświadczenie, które posiadam zachować tylko dla siebie i nie przekazać następnemu pokoleniu. Ono i tak musi je zdobyć, a po co ma błądzić jak dziecko we mgle, skoro może ominąć wiele przeszkód i przykrości, które Tomek i ja przy nim doświadczyliśmy w Grand Prix.

Tomasz Gaszyński (z lewej) chciałbym przekazać swoją wiedzę i doświadczenie z 20 lat w Grand Prix młodemu pokoleniu żużlowców
Tomasz Gaszyński (z lewej) chciałbym przekazać swoją wiedzę i doświadczenie z 20 lat w Grand Prix młodemu pokoleniu żużlowców

Nie ma już w Grand Prix żużlowych legend, że wymienię chociażby Tony'ego Rickardssona, Hansa Nielsena, Jasona Crumpa czy Tomasza Golloba. Widzi pan w młodym pokoleniu zawodników, którzy mogą zastąpić tych wielkich mistrzów? Nie myślę tylko o sukcesach, ale właśnie o tym, kto może zostać ikoną, legendą żużla?

- Musimy poczekać na takie prognozy. Każdy z tych młodych zawodników pisze swoją historię. Obserwujemy od kilku lat ewidentną zmianę warty w Grand Prix. Żużlowcy sami będą zapisywać swoją kartotekę. Być może niektórzy zapiszą ją nie tylko sukcesami, ale także przejdą do historii jako ikony tego sportu.

Źródło artykułu: