Marcin Kuźbicki: Gollob - żużlowiec romantyczny

Nie spodziewałem się, że lekarstwem na kaca moralnego po Grand Prix w Warszawie okaże się pierwszy po 16 latach mecz ekstraligowy w Grudziądzu.

Obie ekipy są mi równie obojętne, więc przystąpiłem do transmisji z czystej ciekawości. Po dwóch godzinach byłem totalnie oczarowany. Wynik wynikiem, klimat klimatem, ale najważniejsze - on wciąż to potrafi. Jedną z najfajniejszych rzeczy w sporcie, nie tylko w żużlu, jest dla mnie ten magiczny, nieuchwytny element, który wykracza poza ramy statystyki. Od zawsze mój największy podziw budzili zawodnicy z iskrą, którą niekoniecznie odzwierciedlają punkty czy gole. Tym większą radość sprawił mi fakt dostrzeżenia jej w zawodniku, u którego - jak mi się wydawało - zgasła już kilka lat temu.
[ad=rectangle]
Gollob ukształtował mnie jako kibica żużla. Zacząłem śledzić ten sport w okresie jego pierwszych poważnych sukcesów na arenie międzynarodowej, dlatego pozostał jednym z kilku ostatnich zawodników, którzy w "moim" żużlu byli od zawsze. W Grand Prix - jedyny ciągnący wózek z napisem "Polska". Na krajowym podwórku - niepokonany cyborg. Do dziś pamiętam szok, jaki wywoływało pokonanie Golloba w lidze przez jego rodaka. Był to wówczas jeden z mierników jakości zawodnika - oprócz liczby zdobytych punktów i stylu jazdy osobną rubrykę stanowiło zagadnienie "czy pokonał Golloba".

Ale za nim stało coś więcej. Właśnie to wspomniane przeze mnie nieuchwytne "coś". Wyniesienie umiejętności prowadzenia motocykla żużlowego na zupełnie inny poziom. Nie będę przypominał poszczególnych wyścigów, bo YouTube wyrazi więcej niż 1000 słów, a każdy kibic wie, czego szukać. Najsłynniejsza akcja na Jimmym Nilsenie została nawet ostatnio rozłożona na czynniki pierwsze przez samego zainteresowanego w programie "Czarny Charakter". I właśnie ta magia na torze stanowiła o wyjątkowości Golloba także w czasach wyraźnego regresu formy na arenie międzynarodowej. Nieważne, że szczyt jego możliwości przez długie lata mogliśmy oglądać tylko na torze w Bydgoszczy. Liczyło się to, że gdy raz do roku stawiały się tam największe gwiazdy światowego speedwaya, przy nim gasły jedna po drugiej. W pojedynczym biegu potrafił zafundować kibicom więcej mijanek, niż inni zawodnicy wzięci do kupy podczas całego turnieju. Można było Golloba nie lubić, ale brak szacunku do jego jazdy oznaczał brak szacunku dla całej dyscypliny. Tomasz fruwał po torze, a kibice z zachwytu unosili się na trybunach.

Ale na etykietę żużlowego romantyka pracował u mnie nie tylko kunsztem na torze. Każdy kibic widział, jak bardzo, zwłaszcza w kontraście do jego maestrii, był on zawodnikiem niespełnionym. Specjalistą od pięknych porażek, który idealnie wpasował się w etos naszego narodu. Polska miała swoje bohatersko przegrane powstania, on - bohatersko przegrane boje o tytuł mistrzowski. Nasi kawalerzyści przeprowadzali mityczne i skazane na niepowodzenie szarże z szablami na czołgi, on - zupełnie realne, choć równie nieefektywne szarże przy bandzie. Wystarczy sobie przypomnieć finałowy wyścig o Grand Prix w Krško w 2002. Albo ostatni bieg półfinału DPŚ w Eskilstunie w 2005. Wulkany emocji, które po opadnięciu pyłu zostawiały uczucie głębokiego niedosytu, z kłębiącą się z tyłu głowy myślą "Boże, cóż to była za piękna porażka".

Jak każda epicka historia, ta również zasługiwała na happy end. I doczekała się. W 2006 przed ostatnią rundą cyklu w Przeglądzie Sportowym pojawił się artykuł "Pożegnanie Golloba z Grand Prix?". Wtedy faktycznie wydawało się, że to koniec. Na początku roku 2007 sam zainteresowany złożył deklarację, że od teraz zaczyna "bawić się w żużel", co wielu odebrało jako synonim opuszczenia tarczy i pogodzenia się z losem. Nawet "brązowy" sezon 2008 wydawał się być ostatnim akordem niedoszłego mistrza, po którym nawet jego własny ojciec doradzał mu wycofanie się z cyklu. Co było później, wszyscy wiemy. Chłodny, październikowy wieczór w Bydgoszczy w roku 2010 i obrazek Golloba ze złamaną nogą, kuśtykającego na najwyższy stopień podium, dopełnił dzieła, przy okazji symbolicznie ukazując trud, jaki towarzyszył tej podróży.

Coś, co początkowo wydawało się kolejnymi rozdziałami tej historii, okazało się jej przydługim epilogiem. Ostatnie lata to coraz mniej Golloba w Gollobie. Coraz większe rysy na pomniku. Pojedyncze przebłyski, przesłaniane zastraszającą (jak na klasę tego zawodnika) liczbą trzecich i czwartych miejsc. No i ten fatalny wypadek w Sztokholmie. Moment, po którym nawet najbardziej zagorzali fani nie chcieli widzieć ciągu dalszego. Sezon 2014 to rozdział, który czytelnicy przyjęli z dużym niesmakiem, a i sam autor zdawał się męczyć podczas pisania.

I gdy już chyba wszyscy stracili nadzieję, a pożegnanie z cyklem Grand Prix w Warszawie wyszło katastrofalnie, przyszedł mecz w Grudziądzu i udowodnił, że wciąż może być tak jak kiedyś. Że autor odzyskał wenę. Że dawna magia powróciła. Te dwa wyścigi przypomniały mi wszelkie powody, dla których pokochałem ten sport. Gollob pokazał w nich więcej, niż niektórzy jego rywale przez całą karierę. Znów poczułem się jak 10-latek, szukający szczęki na podłodze po kolejnym popisie bydgoskiego asa. I nie ma najmniejszego znaczenia, że pomogły mu nieco błędy zawodników Stali. To były zbyt magiczne momenty, by analizować je na chłodno. W końcu nikt nie chce pamiętać, że Michael Jordan spudłował prawie połowę rzutów decydujących o wyniku meczu. Że Adam Małysz podczas słynnego skoku w Trondheim leciał z huraganem pod narty. Że Michael Schumacher potrafił umyślnie staranować kolegę z toru. Te wszystkie postacie przez cały swój sportowy żywot pracowały na wyrobienie wokół siebie mitologicznej aury. Z Gollobem będzie tak samo. Nie chcę przypominać sobie jego porażek z juniorami i symulowanych defektów. Chcę zapamiętać Golloba - herosa. Golloba - mistrza. Golloba - romantyka. A póki historia trwa, niech utwierdza mnie w tym przekonaniu tak skutecznie, jak w tę ostatnią niedzielę w Grudziądzu.

Marcin Kuźbicki

Tomasz Gollob kapitalny jak za dawnych lat

Źródło: PGE Ekstraliga/x-news

Źródło artykułu: