Odrobina sensacji jeszcze nie zaszkodziła żadnej dyscyplinie. Jak to w życiu bywa zawsze jest ten zły i ten dobry. Tak jest i tym razem po wtorkowej bójce Grega Hancocka z Nickim Pedersenem. Bójek i różnych tarć pomiędzy zawodnikami historia notuje dziesiątki. Wielu z nich nie odnotowały media bądź zwyczajnie ich nie pamiętamy. W latach 50-60-70 żużlowcy nie zarabiali tak dużych pieniędzy i spotykali się w jednej profesjonalnej lidze. Respektowali liberalne zasady i uważali, że gdy ktoś przesadzi na torze może dostać z liścia w parku maszyn od poszkodowanego. Na pewno nie było tak, że do woli można było wymierzać sprawiedliwość wedle własnego uznania, bo wtedy co mecz któryś z zawodników musiałby uzupełniać uzębienie. Obecnie żużlowcy są firmami, jeżdżą z kraju do kraju i na utrzymaniu mają cały sztab ludzi. Media szukają sensacji, a niemalże na każdym meczu ligowym są obecne telewizyjne kamery. Ich apetyty na walki bokserskie są przytłamszone i rzadziej dochodzi do widowiskowych rękoczynów, jak legendy Belle Vue Alana Wilkinsona z drużyną Leicester Lions w 1977 roku.
[ad=rectangle]
W latach 90. od czasu do czasu jeszcze przytrafiały się sparingi Seana Wilsona z Romanem Matouskiem, czy Perem Jonssonem. Shaun Tacey poszarpał się w Pucharze Ligi na Foxhall z Salem Clautingiem. Boyce wysadził z motoru prawym sierpowym Golloba, a ten dla odmiany Bajerskiego. Jednakże najbardziej elektryzowały wojny pomiędzy największymi gwiazdami, które czasami trwały długie lata. Nie kończyły się na jednej wymianie ciosów, a na ciągłych przytykańcach, utarczkach, słownych zagrywkach i uszczypliwościach w prasie.
Takie wojny żużlowych gwiazd toczą się od dziesiątek lat. Szczególnych rumieńców nabierały te pomiędzy dwoma żużlowymi krainami. Anglosaskich dżokejów z Nowej Zelandii, Wielkiej Brytanii i USA, a tymi z zimnej i deszczowej Skandynawii, czyli Szwedami i Duńczykami.
Good guy vs bad guy
Do połowy lat 50. żużlowe tuzy, które rozdawały karty w mistrzostwach świata pochodziły wyłącznie z krajów anglosaskich. Dominowali Anglicy i Australijczycy. Ta sama kultura, władca, powiązania dziejowe i polityczne. Na wiosnę Australijczycy transatlantykami przypływali na brytyjskie tory, aby ścigać się do jesieni, a następnie Anglicy pakowali swoje maszyny i wraz z Kangurami odpływali na Antypody, aby drugie pół roku ścigać się na drugiej stronie półkuli. Ten układ doszczętnie rozbił niepokorny rudzielec ze środkowej Szwecji Ove Fundin. - Miałem mnóstwo szczęścia. Pod swoje skrzydła w pierwszej połowie lat 50-tych wziął mnie Jack Parker, który właśnie zakończył karierę i zabrał mnie ze sobą do Australii. W moim brytyjskim klubie Norwich Stars pomagał mi zaś australijski weteran Aub Lawson. Obaj na torach spędzili około 50 sezonów. Nie było wtedy bardziej doświadczonej dwójki żużlowców, którzy tyle wiedzieli o speedwayu. The Fox w 1956 roku zdobył pierwszy tytuł mistrza świata. W następnym sezonie był niemal 100 proc. faworytem. Na drodze do kolejnego złota stanął mu równie nieugięty w walce na torze równolatek Barry Briggs. W biegu barażowym po ataku Briggsa upadł Fundin, a sędzia nie zatrzymał wyścigu. Mistrzem niespodziewanie został Briggs.
Od tamtego czasu rozpoczęła się długoletnia wojna pomiędzy dwoma największymi gwiazdami tamtych czasów. Briggs uchodził za dobrego chłopca, Fundin zaś za tego złego. Barry - kopciuszek światowego żużla. Chłopak z biednej i rozbitej rodziny, dla którego żużel był wielką życiową szansą, której nie zmarnował. Gawędziarz i dusza towarzystwa. Twardy zawodnik bez finezji na motocyklu. O sprzęt dbał w najdrobniejszych szczegółach. Wygrywał niezliczoną ilość turniejów, liczył i odkładał pieniądze dla rodziny i na dalsze interesy. Fundin zupełna odmienność. Ove ice-cool - jak o nim mawiali. W parkingu odosobniony, a poza torem hulaszczy tryb życia. Geniusz na motocyklu. Ove dla odmiany nigdy o swoje fury z przesadnością nie dbał. Za to nienawidził przegrywać. - Gdy cię pokonał zgrywał najlepszego kumpla. Ale gdy z toru zjechał pokonany w parkingu udawał, że nie wie kim jesteś - wspomina jego wielki rywal - Nowozelandczyk Roonie Moore. - Zrobił wszystko, żeby wygrać. Nie lubili go nawet we własnej federacji i szwedzcy żużlowcy - twierdzi Barry Briggs.
Walczył z całą koalicją anglosaskich zawodników, a najbardziej jego celownik namierzony był na gwiazdy spod znaku Kiwi. - Najlepszym jednak sposobem żeby stać się nielubianym, to zostać mistrzem świata - przyznaje pierwszy angielski champion z 1949 roku Tommy Price. Taki właśnie był Fundin. Wygrywanie kochał ponad miarę. - Nie dbam o to, czy ludzie mnie lubią dopóki jestem mistrzem świata - to kolejna słynna maksyma, tym razem innego multimedalisty Ivana Maugera, który uchodził niemalże za dziwaka w powadze podejścia do żużla. - Ivan bardzo często przesadzał. Na temat speedwaya nigdy nie żartował - mówią o nim dawni rywale z toru. Połączeniem szkoły Maugera i Ove Fundina był ich wspólny podopieczny Duńczyk Ole Olsen. Nic więc dziwnego, że przejął wszystkie ich cechy nieugiętego i wyrachowanego profesjonalisty. To Ole był mentorem i nauczycielem późniejszej fali duńskich żużlowców. Dirty rider - mawiał o Olsenie jego wielki przeciwnik Szwed Anders Michanek nawiązując do ówczesnego kinowego hitu z Clintem Eastwoodem w roli nieugiętego policjanta.
Wojna dwóch żużlowych kultur
Historia sprzed sześćdziesięciu lat żywo przypomina obecną wojnę pomiędzy Gregiem Hancockiem (Barry Briggs), a Nickim Pedersenem (Ove Fundin). Ale konflikt Nickiego Pedersena z Gregiem Hancockiem, to przede wszystkim retrospekcja starych dobrych czasów i wojny Duńczyków z Amerykanami z kolorowych lat osiemdziesiątych. To zupełnie dwie różne nacje. Amerykanie wprowadzili w żużel ze słonecznej Kalifornii swobodny styl jazdy, frywolne zachowania, kolorowe motocykle, okulary przeciwsłoneczne, walkmana Sony na uszach i hollywoodzkie uśmiechy. Biby po zawodach z kibicami, romanse z fankami i szalone szarże na całej szerokości toru. Duńczycy to zimni zawodowcy z deszczowego Półwyspu Jutandzkiego. Zaplanowana harówka w drodze na szczyt. Ultra profesjonalizm z kamienną twarzą w parkingu. Te gwiezdne wojny pomiędzy Amerykanami i Duńczykami zaczęły się dokładnie w dobie superprodukcji George'a Lucasa, czyli w 1977 roku. Duński master Ole Olsen zaczął wtedy wprowadzać swoje młode wilczki, natomiast zza oceanu napływał nowy import wirtuozów wygibasów na żużlowej maszynie Bruce'a Penhalla, Kelly'ego Morana i ich koleżków.
Dziś oprócz Grega Hancocka nie ma topowych Amerykanów, ale ich role idealnie wypełniają Monster's Kids: Tai Woffinden, Chris Holder, Darcy Ward dla których Hancock jest mistrzem Yodą. Nicki Pedersen zaś idealnie wkomponowuje się w szaty zimnego duńskiego asa przed laty Ole Olsena, czy Hansa Nielsena. - Olsen nie miał przyjaciół wśród kolegów z toru. Unikał głębszych więzi. Przed ważnymi zawodami dzwonił do organizatorów i wypytywał, w którym hotelu zostaną umieszczeni zawodnicy, po czym szukał innej miejscówki. Ole twierdził, że zbyt przyjemna rozmowa wieczór przed finałem mistrzostw świata może spowodować, że w decydującej chwili ręka na manetce gazu może się zawahać, aby oszczędzić kumpla - opisywał Duńczyka, ówczesny czołowy brytyjski manager John Berry.
Bardzo podobny we wszystkim, co robił Big Bad Wolf (jeden z pseudonimów Olsena) był jego kolega Hans Nielsen. Hans mimo ogromnego szacunku wśród kolegów z toru również wielu przyjaźni nie nawiązał w trakcie swojej 25-letniej kariery. Z twardej jazdy znani byli inni duńscy zawodowcy: Finn Thomsen, Tommy Knudsen, Bo Petersen, Kristian Pasterbo. Wyjątkami byli Erik Gundersen i Jan O Pedersen, którzy niejako przeniknęli amerykańskim klimatem przy boku Bruce'a Penhalla w Cradley Heath. Być może nie przypadkowo obaj prezentowali bardziej finezyjny styl jazdy od swoich rodaków. Twierdzą Olesna i jego młodych duńskich podopiecznych było zaś Coventry Bees. Do klasyki brytyjskiej ligi przeszły pojedynki tych dwóch ekip z Midlandu. Dzieckiem Cradley i uczniem gwiazd "młotów" Penhalla i Gundersena jest Greg Hancock.[nextpage]Cowboys team
Wrogiem numer jeden Amerykanów zawsze była ta nacja, która akurat była najgroźniejszą ekipą na torze. Na przełomie lat 70/80 Anglicy, później pałeczkę przejęli Duńczycy. Amerykanie od początku najazdu do brytyjskiej ligi tworzyli paczkę kumpli. Byli daleko od swoich domów i to z pewnością pomagało im w trzymaniu się razem. Jedni ich uwielbiali, drudzy nienawidzili. Oczywiście więcej sprzymierzeńców mieli w kibicach, którzy uwielbiali ich styl jazdy, swobodny styl bycia i otwartość do fanów. To było coś nowego. Mniej lubili ich rywale, którzy byli zazdrośni o wszystko. Wyniki, popularność i powodzenie u dziewcząt. Do tego stopnia, że najbardziej nie lubili ich Anglicy, którzy byli mniej popularni w oczach własnych kibiców od przybyszów zza wielkiej wody.
Prym w tym konflikcie wiódł pojedynek dwóch największych asów tamtego okresu - Kenny'ego Cartera i Bruce'a Penhalla, zakończony sławetnym pojedynkiem podczas finału w Los Angeles w 1982 roku. Penhall odszedł ze speedwaya, a Carter z tego świata. Lee skończyły narkotyki, a Sigalosa kontuzje. Na placu boju zostali sami Duńczycy, a więc pośród nich szybko wykrystalizowała się gwiezdna wojna numer jeden. Oczywiście pomiędzy najlepszą dwójką: Hansem Nielsenem i Erikiem Gundersenem.
Ja tylko się zdenerwowałem
Po fatalnej czarnej serii Duńczyków, Amerykanom postawili się Szwedzi. Na początku lat 90-tych znana była niechęć do siebie dwóch zawodników, którzy z Hansem Nielsenem współtworzyli wielką trójkę światowych torów - Sama Ermolenki i Pera Jonssona. Rywalizowali ze sobą bardzo często i zawsze niezwykle twardo. Jeden przewracał drugiego. W 1992 roku walczyli o palmę pierwszeństwa. Hans Nielsen po przesiadce na Jawę, serii upadków i dokuczliwych kontuzji zszedł nieco na boczny plan. W środku sezonu doszło do pojedynku - a jakże - w lidze szwedzkiej obu panów. Ermolenko i jego Vastervik podejmowało legendarną Getingarnę ze swoją największą gwiazdą Perem Jonssonem. Mecz był na styku. W ostatnim wyścigu Ermol wsadził w płot Pera. Znany z powściągliwości w emocjach Jonsson tym razem nie wytrzymał. Dobiegł w parkingu do Kowboja. - Wyprowadził mnie z równowagi i w poczuciu bezradności chciałem go kopnąć. W ostatniej chwili wbiegł pomiędzy nas kierownik parku maszyn i... złamałem mu nogę - wspomina Jonsson. Szwedowi, który uchodził za głównego faworyta do tytułu mistrza świata groziła dyskwalifikacja z udziału w mistrzostwach świata. - Ja się tylko zdenerwowałem - tłumaczył naiwnie Per, który wymodlił łaskawość oficjeli, bo światowa i rodzima federacja zlitowały się i dopuściły go do półfinału światowego, który zresztą wygrał w fantastycznym stylu.
Karierę Jonssona przerwała kontuzja kręgosłupa i na placu boju przeciwko Amerykanom został niezłomny Hans Nielsen. Największym wrogiem Hansa był oczywiście najstarszy z amerykańskiej paczki, niemalże rówieśnik Hansa - Sam Ermolenko. Od lat 80-tych pomiędzy tą dwójką toczyła się wymiana "uprzejmości". Zresztą Ermolenko ogólnie nie lubił Duńczyków. Głównie za to, że notorycznie pokonywali Sama i jego kumpli w mistrzostwach świata. Po upadku Erika Gundersena w 1989 roku rywalizacja pomiędzy Ermolem, a Hansem nabrała jeszcze większego tempa. Kulminacją był finał w Pocking w 1993 roku i bezpośrednie starcie, w którym rozstrzygnął się los tytułu mistrza świata. Nielsen zdaniem sędziego przewrócił Sama i Ermol mógł świętować swój upragniony tytuł. W 1996 roku na własnym torze w Vojens paczka Kowbojów wykolegowała Hansa z czwartego tytułu mistrza świata. Wujek Sam do późnego wieczora wznosił toasty nie tyle za złoty sukces Billy'ego Hamilla, co za porażkę odwiecznego duńskiego wroga.
Powrót Jedi, czyli Skywalker i Yoda w jednym
Od tamtych zdarzeń pomiędzy gwiazdami żużla było dość spokojnie. Rickardsson - Crump - Hancock zawsze powtarzali, że darzą się ogromnym szacunkiem i tak w zasadzie było. Od czasu do czasu dochodziło do spięć pomiędzy Nickim Pedersenem, a Tomaszem Gollobem. Wspólny angaż do Stali Gorzów zmusił ich do paktu o nieagresji. W ostatnich kilku latach rządzą i dzielą Monster's Kids z Yodą Hancockiem, zaś największą łatką bad boya może poszczycić się Nicki Pedersen.
Duńczyk uchodzi za torowego zabijakę. Podobnie jak jego poprzednicy Fundin, czy Olsen wyrachowany w drodze na szczyt. Niestety dla Nickiego upłynęło już sporo czasu od momentu, gdy ostatni raz mógł podnieść ręce w geście triumfu w cyklu Grand Prix. Złośliwi twierdzą, że im Pedersen słabszy tym bardziej agresywny. Obrońcy mówią zaś, że Nicki jest zawsze winny, nawet, gdy w momencie kraksy siedzi w parkingu. Czarna owca od wielu lat. Zadarł już niemal ze wszystkimi. W światku żużlowym nie ma wielu przyjaciół, bo jak sam mówi nie szuka ich w tym środowisku. - Od najmłodszych lat Nicki był jak wyścigowy koń. Klapki na oczach. Nie zważał na nic i na nikogo. Liczyło się tylko jedno - zwyciężanie. W kółko powtarzał, że będzie kiedyś mistrzem świata - opowiadali mi kibice Newcastle Diamonds o początkach brytyjskiej kariery Nickiego.
Taki był od najmłodszych lat. Często uczestniczył w sporach z zawodnikami jeszcze za czasów młodzieżowych w lidze duńskiej. Swoje maniery wprowadził na żużlowe salony niemal od początku. W pamiętnym GP Challenge w Krsko w 2001 roku wywrócił Scotta Nichollsa. Rozwścieczony Scott biegł za Duńczykiem, by go w końcu dopaść. Na szczęście mechanicy zdążyli interweniować. Polscy kibice najbardziej pamiętają starcia Duńczyka z Rafałem Dobruckim w finale IMŚJ w Mseno w 1997 roku. Tam ostro było między mechanikami obu żużlowców i doszło do rękoczynów. Yoda i Skywalker w jednym, czyli Greg Hancock wymierzył mu w końcu sprawiedliwość.
Amerykanin uważany jest za zbiór wszelkich cnót. Miły, uczynny, zawsze uśmiechnięty i ponoć elegancki na torze. Gwiazda filmowa o firmowym uśmiechu. Niczym jego idol, mentor i guru - Bruce Penhall, który po zakończeniu kariery żużlowca został gwiazdą telewizyjnego serialu Chips. Mimo idealnej reputacji Greg Hancock jednak nie zawsze był świętoszkiem. Jemu też puszczają nerwy. W derbach Midlandu w 1991 roku na Monmore Green potrącony przez ziomka Sama Ermolenkę nie podał mu ręki, a publiczność częstował soczystymi fuckami. Osiem lat później w szwedzkim Linkoeping w kontrowersyjnych okolicznościach sędzia wykluczył Grina za przekroczenie dwóch minut. Amerykanina zagotowało. Zjeżdżając do parkingu zeskoczył z motocykla i dopadł dyrektora cyklu Ole Olsena. Szarpnął Duńczyka za ramię i zaciągnął krzycząc do budki telefonicznej, aby wpłynął na zmianę decyzji sędziego. Wytrawne oko zauważy, że Hancock podobnie jak Bruce Penhall na torze nie przebiera w środkach. Bez pardonu zajeżdża tor jazdy, pikuje w łuku, nie gardzi od używania łokci i innych torowych forteli. Jednak firmowe uśmiechy, okrągłe słówka podobnie jak w przypadku jego poprzedników potrafią zdziałać cuda i środowisko żużlowe potrafi wybaczyć mu spóźnienia na mecze, czy kalkulacje startów w przypadku kontuzji. Chłodnym i zamkniętym w sobie Duńczykom, czy Szwedom dostaje się bezlitośnie.
Jak dalej potoczą się żużlowe stars wars? Czy następny odcinek walki Anglosasów ze Skandynawami będziemy mogli nazwać "Imperium kontratakuje"?
Grzegorz Drozd
Jest super propozycja!
W Preply wciąż wakaty!!!!
Oferty pracy dla
nauczycieli ukraińskiego w Krakówie !!!