Ostatni felieton odbił się głośnym echem. Na twitterze pytają kto to jest żużlojeb (przepraszam tych zgorszonych), w telefonie ważny głos odmienia go przez przypadki, a małżonka suszy głowę z powodu "nieprzemyślanego zwrotu". Tymże określeniem zainspirował mnie kiedyś kolega dziennikarz z konkurencyjnej stacji, więc dziś czas wyjaśnić i zmiękczyć. Bo jak podpowiada redakcyjna koleżanka po rozmowie z mamą-polonistką, tego wyrazu nie ma w słowniku, "to jest nowosłowie, absolutnie z tendencją wulgarną". Skoro więc z taką tendencją to zamieniam ostatnią literkę i już tłumaczę o co chodzi, licząc przy okazji, że podobnie jak z popularnym określeniem czegoś ekstra-wspaniałego, i w tym przypadku będzie postępował proces dewulgaryzacji. Niech tak będzie, zaiste.
Niedzielna celebra
W podstawówce stało się po bilety z dobre dwie godziny. Rano na przystawkę była piłka, potem szybki obiad, a na deser żużel. Plan na wiosenno-letnią niedzielę nie był skomplikowany. Pierwszy wiraż, gazeta albo koc pod pupę, długopis plus program w ręce, no i obowiązkowo tumany kurzu. Jak przyzwoicie zawiało, a ktoś w żużlu był zielony i przyszedł na stadion w białej koszuli, to wracał do domu w szarych odcieniach. Zawody, emocje, upadki, okrzyki, a po 15. wyścigu podglądanie zza ogrodzenia osmolonych bohaterów w parku maszyn. Podpisy na pobazgranych programach też. Powrót do domu, sąsiedzkie dyskusje, a przed spaniem radiowe potwierdzenie przebiegu meczu. W poniedziałek rano biegło się do osiedlowego kiosku, żeby zobaczyć czy piszą o naszych dużo i dobrze. Jeśli wygrali to na szkolnych przerwach obgadywało się weekend pełny wrażeń, a jak nie dali rady to wytykało się najważniejsze błędy.
W tygodniu natomiast było nasłuchiwanie warkotu ze stadionu i obowiązkowa wizyta na treningu, dającym prawie tyle frajdy ile ligowe ściganie. W słoneczne dni wyścigi na rowerach wokół jajowatego ogródka koło bloku z koniecznym pilnowaniem krawężnika. A w sobotę wieczór wzrok w sufit. I analiza. Kto będzie jechał, jak zapunktuje i czy deszcz nie zepsuje jutrzejszego święta. Przecież za chwilę niedziela, a więc świętować trzeba. Przeważnie celebra u siebie, tylko czasem wyjazd do innego miejsca kultu. Normalka.
Odlot i robota
Studenckie lata to już poważniejsze harce. Inny stadion, konkretne cele, mocniejsze nazwiska. Bogata tradycja i duże ambicje. Więcej wyjazdów, częściej Grand Prix i wielkie postacie na żywo albo sprzed telewizora. No i początek kilkuletniej przygody w pisanych mediach. A tam można się było nasłuchać. O wybrykach zawodników, układach w drużynie, zależnościach w dyscyplinie. Do tego redakcyjne spekulacje. Kto zajmie miejsce kontuzjowanego lidera albo kogo wziąć na następny sezon żeby znów nie było obciachu. Ale nic nie potrafi zakochanego człowieka zrazić. Pierwsza relacja sportowa, a jakże, z żużlowego meczu w rodzinnym mieście. Napisana z sercem, ale do druku spóźniona. Bagatela, o jakieś pół godziny (hmm, czemu nie poszła?). Pierwszy poważny wywiad z drugoligowym trenerem, a trochę później - wobec rodzinnego wyjazdu doświadczonego kolegi - inauguracyjna relacja z derbów, która była nie lada wyzwaniem. Kulminacyjnym punktem krótka rozmowa z indywidualnym mistrzem świata, który gadał półgębkiem, bo idąc pod prysznic odprężał się papierosem. Kibicowski odlot. I dobra, dziennikarska szkoła.
Rytuały bez zmian
Kolejne doświadczenia to coraz bliższe związki z bohaterami dzieciństwa. Bardziej zawodowe, choć wciąż dające wielką frajdę przypominającą dawne lata. Niekończąca się fascynacja gladiatorami w kevlarach, tyle że widziana z tej drugiej strony. Szczególnie bezcenne ciągłe uczenie się zawiłości czarnego sportu od wielkich nazwisk z przeszłości. Rytuały zostały raczej niezmienne. Niezniszczalne. Nocna analiza składów, świętowanie niedziel na stadionach przez pół roku, omawianie wyścigów, meczów czy sezonów z żużlowymi kompanami na gorąco i bieżąco. A jak jeden drugiemu stanie na klubowy odcisk (każdy ma przecież swoje sympatie) to odpala się pana "rlacha" i wałkuje zdobycze punktowe do granic wytrzymałości. Albo ogląda te stare, kultowe mecze z szaroburymi stadionami, jaskrawymi kombinezonami, charakterystycznymi sylwetkami. Kolorowa historia.
Zimą dochodzą jeszcze telefony do speców od transferów albo internetowe poszukiwania informacji o zmianach barw klubowych. I nawet pojawiające się głosy o zwijaniu się żużla, charakterystyczne dla środowiska utyskiwanie na wszystkich dookoła czy głośny płacz słyszany z różnych zakątków kraju, nie są w stanie obrzydzić tego sportu. Nawet wtedy, gdy podskórnie czuje się, że coś gdzieś nie gra. Nawet gdy dzieje się coś niepokojącego. Wciąż nie staje się żużel zohydzony. Jeśli ktoś kojarzy powyższe refleksje z autopsji albo znalazł w nich trochę znajomych klimatów, to śmiało może przybić piątkę. Halo, żużlojepy, witam w klubie! Do kwietnia tylko dwa miesiące…
Gabriel Waliszko, dziennikarz nc+
I jestem dumnym nosicielem,jak i setki tysiecy w tym kraju...od ponad 40 lat
.Oj chyba niech ten sezon ruszy bo dziennikarze GNIOTą jak pisał mój przedmówca.Czasem milczenie jest złotem.