Dlaczego "przyczepny"? Po pierwsze, przyczepny przez charakter, każący mi doszukiwać się czasem dziury w całym, a czasem równości w koleinie. Po drugiej, przyczepny jak tor - czyli odrobinę nieprzewidywalny, lubiany nie przez wszystkich, ale przede wszystkim starający się, by było ciekawie.
Oczywiście początek sezonu jest okresem, który do czepialstwa raczej nie nastraja. Uzależnienie od żużla, jak każde inne, powoduje, że czasem ma się dość, a czasem nie można bez niego wytrzymać. Tym razem te pięć miesięcy przerwy wystarczyło aż nadto, bym zatęsknił. A przecież sezon 2015 z dwóch powodów uważam za najgorszy w mojej 20-letniej karierze kibica. W kwietniu nażarłem się trzech wiader wstydu podczas pierwszego od 12 lat żużla w moim mieście, a w sierpniu jeden z moich dwóch ulubionych zawodników wylądował na wózku inwalidzkim. Jesienią miałem tego wszystkiego po kokardę. Takie to właśnie wdzięczne hobby.
W poprzednich latach szukałem zimowego odwyku na skoczniach narciarskich, ale tym razem sezon okazał się tak nudny, że trzeba było znaleźć coś nowego. Padło na futbol amerykański i powiem wam, że jako substytut sprawdził się całkiem nieźle, mimo mocno pogmatwanych zasad. Ma też kilka cech wspólnych z żużlem - większość meczu składa się z przerw, drużyny rozgrywają śmiesznie mało spotkań, a sama istota na pierwszy rzut oka wygląda skrajnie głupio (tu ścigają się w kółko, tam bawią w berka). Ale koniec końców i to nie wystarczyło, a syndrom odstawienia czarnego sportu dawał o sobie znać. Na początek sezonu rzuciłem się więc jak zły.
Przystawka w postaci wielkanocnego meczu w Pile, jakkolwiek bardzo smaczna, należała do tych, które jeszcze bardziej rozbudzają apetyt. Gdy zatem znalazłem się w posiadaniu dwóch biletów na Speedway Best Pairs w Toruniu, decyzja o wyjeździe zajęła mi jakieś ćwierć sekundy. Pomny złych doświadczeń z zeszłego roku, jako kompana postanowiłem wziąć nie całkowitego nowicjusza, ale człowieka który już jako-takie pojęcie ma i zdążył zasmakować żużla na żywo (w wersji średnio ciekawej, ale o tym później).
- Zawody o 17, potem afterparty, a potem się zobaczy - moje zdolności drobiazgowego planowania od razu dały o sobie znać.
- Potem to ja muszę wracać, bo rano biegnę półmaraton.
Półmaraton? Rano? A mimo to jedzie ze mną? Zuch chłopak. Jego akcje skoczyły jeszcze wyżej, gdy kiwnął z uznaniem głową i rzucił ciepłym słowem na widok MotoAreny. Nie wiążą mnie z nią żadne bliższe więzi, ale zawsze miło usłyszeć, jak kibic Legii regularnie wizytujący Łazienkowską chwali obiekt typowo żużlowy. Za to parking maszyn wydał mu się dziwnie mały, zapewne dlatego, że w sobotę gościć musiał nie 14 jak zazwyczaj, a 21 zawodników, więc faktycznie w trakcie zawodów musiało tam być trochę ciasno.
Bardziej wszak niż parkingiem, zaaferowany byłem małym debiutem - po raz pierwszy przyszedłem na żużel jako szczęśliwy posiadacz zaproszenia typu VIP. Jeśli takowej okazji nie mieliście, a jesteście ciekawi czy cokolwiek was przez to omija, odpowiadam: to zależy. Im bardziej interesuje was sam turniej, tym mniej to potrzebne do szczęścia. Nie wiem jak sprawa wygląda na innych zawodach, ale tutaj specjalny namiot przy stadionie otwarto jakieś 15 minut przed zawodami, więc pierwsza wizyta musiała ograniczyć się do wypicia powitalnego drinka i skubnięcia jakiejś przekąski. Chociaż wszystko było darmowe a stewardessy biuściate, to przez tłum rodem ze startu półmaratonu człowiek czuł się bardziej NRIP niż VIP (to od "not really").
Przerwy między biegami to z kolei nieustanna konieczność dokonywania wyboru pomiędzy trybunami, kolejką do toalety lub kolejką do baru. W trakcie trwania turnieju opcję numer 3 wybrałem raz i pokarała mnie ona wyjątkowo boleśnie - długa przerwa okazała się nie aż tak długa, a tłok w namiocie jak najbardziej tłoczny, przez co, jak najgorszy typ Janusza, przegapiłem wyścig dziewiąty. Oczywiście wyczytałem potem, że był najlepszy z całych zawodów. No cóż, należało mi się.
Skoro już wspomniałem ten nieszczęsny bieg, to warto poświęcić akapit samym zawodom, które raczej nie porwały. Toruń zachwycał już w przeszłości znakomitymi widowiskami, a poziom sobotniego mieścił się gdzieś pomiędzy poprawnym a przyzwoitym. Było sporo walki w kontakcie, kilka mijanek, wiele nieudanych ataków, całość po zimowej przerwie oglądało się nawet fajne, ale mimo wszystko bywało zdecydowanie lepiej.
- Ale i tak w porównaniu z Częstochową to niebo a ziemia - wtrącił kolega, nawiązując do zeszłorocznego finału Ekstraligi, gdy zawitał na żużel po raz pierwszy. Rzeczywiście, było to lepsze niż tamten mecz pod Jasną Górą. I lepsze niż bieganie półmaratonu.
Trzy rzeczy utkwiły mi w pamięci. Po pierwsze, Kai Huckenbeck. Facet naprawdę ma papiery na jazdę i w niektórych biegach widać było, że jedyne czego mu brakuje to sprzęt. Fajna sylwetka, umiejętny dobór ścieżek, pomysł na jazdę - wszystko jak trzeba. Tym występem utwierdził mnie w przekonaniu, że to w nim, a nie w Martinie Smolinskim leży nie tylko przyszłość, ale i teraźniejszość niemieckiego żużla.
Po drugie, Patryk Dudek. Oczywiście niedzielnym show na Jancarzu przyćmił swoje sobotnie dokonania, ale już w Toruniu było widać, z jakim gazem wszedł w sezon. Olbrzymi głód jazdy, veyronowa szybkość i... pech prawie jak na zeszłorocznej Zlatej Prilbie. Wtedy tryumfu w finale pozbawił go defekt, tym razem zrobił to… defekt kolegi z pary. Na szczęście Patryk postanowił chwycić los za barki i już następnego dnia, pomimo przeciwności losu i kasku Kildemanda odciśniętego na plecach, wjechał na najwyższy stopień podium w bezdyskusyjnym stylu. Kłaniam się nisko i czekam na więcej.
Po trzecie, sytuacja z Łagutą i Pedersenem, czyli wzorcowy przykład potrójnej hipokryzji. Grisza ze śmiechem udawał, że nic się nie stało, choć gdyby jego tak przewrócono - byłby pierwszy do afery. Nicki sprawiał wrażenie ciężko pokrzywdzonego, choć gdyby to on był atakującym, krzyczałby coś o płaczkach i symulantach. Kibice na trybunach twierdzili "no przecież go nie dotknął!" ale w odwrotnej sytuacji wrzeszczeliby "bandyta!". Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, ale odrobina obiektywizmu naprawdę nikogo jeszcze nie zabiła. Żeby jednak nie kończyć wątku Griszy tak poważnie, przytoczę rozbrajający fragment jego ankiety z programu zawodów: "Nowa formuła Speedway Best Pairs Cup jest atrakcyjna, ponieważ… walczymy dla naszych sponsorów". Cały on.
Choć absurdalnie szczery cytat Łaguty byłby całkiem niezłą puentą niniejszego tekstu, postanowiłem podzielić się z wami jeszcze anegdotą z bardzo miłego afterparty. Kilka akapitów temu przedstawiłem się jako fan skoków narciarskich, naturalnym więc jest, że już dawno dostrzegłem fascynujące podobieństwo między Gregiem Hancockiem i Noriaki Kasai. Jak dotąd nie miałem okazji sprawdzić, czy z owego podobieństwa zdają sobie sprawę sami zainteresowani. Podchodzę więc do Hancocka i po wymianie kilku grzecznościowych zwrotów, wypytaniu o GP w USA ("też chciałbym wiedzieć") oraz zdrowie Gino Manzaresa (coraz lepsze) przychodzi czas na dialog:
- Greg, kojarzysz Noriakiego Kasai, skoczka narciarskiego z Japonii?
- Nie, co z nim?
- Podobni jesteście do siebie, obaj macie metrykę w poważaniu i osiągacie największe sukcesy po 40-tce.
- To tak jak Małysz, nie?
- Niee, Małysz skończył karierę w wieku 33 lat.
- To mnie zaskoczyłeś! Byłem przekonany, że skakał dużo dłużej.
Kiedyś spytam Noriakiego o to samo. Jeśli w odpowiedzi nie nawiąże do Tomasza Golloba, będę rozczarowany.
Choć nie tak bardzo jak kolega, który zaspał na półmaraton.
Marcin Kuźbicki