Żużel przy wszystkich swoich zaletach ma jedną, dosyć poważną wadę - widowisko samo w sobie zajmuje jakieś 15 proc. czasu trwania zawodów. Siedząc przed telewizorem można łatwo pokonać ten problem słuchając wywiadów, idąc do lodówki, przełączając na inny kanał lub robiąc cokolwiek innego. Na stadionie nasze pole manewru jest znacznie bardziej ograniczone i podczas krótszych przerw sprowadza się do uzupełniania programu, a w trakcie dłuższych do oglądania traktorów lub stania w kolejce po kiełbasę. Oczywiście prawdziwym fanatykom to nie przeszkadza - na przestrzeni lat zdążyli już przyzwyczaić się do takiego stanu rzeczy i na stadion przyjdą tak czy siak. Inauguracja sezonu pokazuje nam jednak, że samymi fanatykami stadionu się nie zapełni. Nawet na dwóch potencjalnych szlagierach, Leszno - Gorzów i Toruń - Zielona Góra pustych miejsc było odrobinę więcej, niż moim zdaniem powinno. Oczywiście czynników wpływających na frekwencję jest całe mnóstwo a atrakcje międzybiegowe nie plasują się nawet w pierwszej piątce, ale mimo wszystko uważam, że warto się jednak zastanowić, czy czasu gdy szpryca nie bryzga po oczach kibic nie mógłby spędzić nieco przyjemniej.
Za wzór posłuży mi w tym przypadku liga NBA, a konkretniej znana skądinąd drużyna Chicago Bulls, na której meczach dwukrotnie miałem przyjemność być. Wysiłki, które wkładał organizator by przytrzymać mnie na miejscu były zdumiewające. W zasadzie kupili mnie od samego startu, czyli odśpiewania hymnu państwowego. Tam odbywa się to inaczej niż jesteśmy przyzwyczajeni. Tłum nie śpiewa wraz z wykonawcą. Tłum krzyczy z radości. Piszczy z przejęcia. Pęka z dumy. Brzmi to głupio, ale efekt powala. Gdy dochodzi do fragmentu o tym, że flaga o świcie wciąż powiewa nad tym nieszczęsnym polem bitwy, ludzie szaleją. Power na trybunach jest tak wielki, że można doznać zupełnie irracjonalnego przypływu patriotyzmu do obcego kraju. Gdyby w tamtej chwili nakazali mi chwycić karabin i uczyć demokracji nieszczęśników na drugim końcu świata, spytałbym tylko, o której zbiórka.
Po hymnie jest jeszcze lepiej. Spiker odlicza do zera, sala ciemnieje, a wszyscy wlepiają oczy w telebim, na którym podczas video-intra stado byków szarżuje przez całe miasto w rytm podniosłej muzyki, by dobiec do United Center. I gdy te sympatyczne stworzenia już mają uderzyć do drzwi wirtualnej hali, na tej prawdziwej w górę wylatują fajerwerki, a klubowa maskotka klubu wbiega na środek parkietu, wymachując wielką flagą. Tłum krzyczy z radości. Piszczy z przejęcia. Pęka z dumy. W tym momencie wiedziałem już, że nie tylko życzę Bykom wygranej, ale że wspierałem ich podświadomie od dzieciństwa i do trzech pokoleń wstecz. A czy w trakcie przerw nastrój pryska? Skądże. Nawet najkrótszy timeout wykorzystywany jest do maksimum. Koszykarze schodzą, a na środek wjeżdżają cheerleaderki. Albo orkiestra. Albo kilku gości z trampoliną, robiących salta i wsady. Albo żongler. Albo gość kręcący się po sali wewnątrz wielkiego hula-hop puszczonego pionowo. Albo, gdy na parkiecie jest pusto, z telebimu odzywa się Jimmy Butler i płomiennym wystąpieniem zachęca do większego dopingu. Albo w ruch idzie kiss-cam, wzbudzający powszechną wesołość. Naprawdę, żal wyjść człowiekowi do toalety albo po hot-doga, bo czuje, że każda minuta poza trybunami oznacza utratę czegoś ciekawego.
A czy emocje opadają gdy mecz jest rozstrzygnięty i gospodarze na kilka minut przed końcem demolują gości 20 punktami? Skądże. Każdy kibic po wejściu dostaje kupon z szeregiem zniżek, które może wykorzystać - bądź nie - w zależności od przebiegu meczu. Choćby taki Big Mac. Każdy kibic może odebrać ten symbol konsumpcjonizmu w dowolnym McDonalds'ie w Chicago pod warunkiem, że okaże kupon z meczu w którym Bulls wygrali i zdobyli ponad 100 punktów. Banalny patent, a trzyma emocje do końca. Ale i tak większym hitem jest kupon z Dunkin' Donuts. Podczas jednej z przerw na telebimie puszczany jest wyścig między wirtualnym pączkiem, kawą i ciastkiem. Każdy kibic ma jedną z tych trzech rzeczy na swoim kuponie i w przypadku wygranej - odbiera za darmo w lokalu. I teraz wyobraźcie sobie, jak 20 tysięcy ludzi z rozdziawionymi paszczami wgapia się na telebim, na którym pączek przebierający krótkimi nóżkami na wirtualnej bieżni wyprzedza właśnie kubek kawy, ku radości jednych i rozpaczy drugich. Kabaret i mistrzowski patent w jednym.
No dobrze, tyle przydługiej dygresji. Ktoś może bowiem przytomnie stwierdzić, że owszem, wszystko fajnie, ale Chicago Bulls z budżetem wciągającym całą naszą ligę lewą dziurką od nosa może sobie pozwolić na takie rzeczy, a nasze rodzime kluby niekoniecznie. Ale czy przy drobnej modyfikacji i mniejszym kosztem nie dałoby się wprowadzić na nasze owalne stadiony czegoś ciekawego? Przecież żużel ze swoją, delikatnie mówiąc, zaburzoną płynnością rozgrywki idealnie nadaje się do eksperymentów na polu dodatkowych atrakcji. Weźmy taki hymn - z tego co wiem, praktykuje się go tylko w Zielonej Górze, i to też nie zawsze. A gdyby tak ogłosić nabór wśród miejscowych szkół podstawowych i zgarnąć kilku dzieciaków, żeby przed kolejnymi meczami coś odśpiewały? Nawet niekoniecznie Mazurek Dąbrowskiego, może być też hymn klubu. Wtedy taka latorośl byłaby kupiona od małego, jej rodzice i znajomi także, a i wielu kibicom na trybunach uśmiech choć na chwilę zagościłby na twarzy. Na takiej samej zasadzie można zwerbować ludzi do jakichś drobnych występów w przerwach - niech ktoś zatańczy, zaśpiewa, porobi fikołki, przejdzie na rękach po krawędzi bandy, wszystko jedno. Koszty wzbogacenia meczu o takie atrakcje byłyby pewnie mniejsze, niż jeden punkt wypłacony liderowi zespołu.
Albo ten patent z przysłowiowym Big Mac'iem - przecież to zdecydowanie bardziej atrakcyjna forma reklamy dla sponsora, niż nudny baner na murawie, na który nikt nie patrzy. Niech to będzie cokolwiek - zniżka do sklepu przy wygranej ponad 50:40, darmowy hot-dog na stacji jeśli wychowanek zdobędzie 10 lub więcej punktów, albo, w zgodzie z obowiązującą modą, rabat na parasole, jeśli mecz zostanie odwołany. Ogólna idea jest taka, by namówić niektóre firmy do ciekawszej formy sponsoringu niż dotychczas.
Generalnie muszę pochwalić przynajmniej niektóre polskie kluby, bo w pozostałych aspektach marketingu wypadają coraz lepiej. Obecność w mediach społecznościowych, video-relacje, spotkania z kibicami, odwiedziny w przedszkolach - to wszystko idzie w naprawdę fajnym kierunku. Ale pod względem atrakcji podczas samego meczu albo tuż przed, ci bardziej ambitni ograniczają się do tańczącej maskotki lub sporadycznego rozdawania piłeczek, a ci mniej ambitni nie robią nic, stawiając na sprawdzone traktory i kiełbę. Nie byłem w zeszłym roku na żadnym meczu w Lesznie, ale słyszałem, że podjęto tam próby wprowadzenia czegoś na kształt kiss-cam. O to właśnie chodzi! Ja wiem, że priorytety są inne. Wiem, że budżet nie jest z gumy. Ale uważam, że jednak można zadać sobie pytanie, czy nie warto przeznaczyć niewielkiej części wydatków na to, by kibic przychodzący na mecz uraczony był czymś więcej niż tylko piętnastoma wyścigami w lewo. A i z tym ostatnio kłopot.
Marcin Kuźbicki