Zaskoczyła Was informacja o tym, że zapisami regulaminowymi ustalono maksymalną stawkę za podpis pod kontraktem i punktówkę zawodników? Mnie nie. Swego czasu nie potrafiono sobie poradzić z o wiele bardziej błahym problemem. Otóż nie tylko kluby, ale także Ekstraliga podpisały się pod projektem "płatnych akredytacji". Tłumaczono to faktem, że zbyt wielu przedstawicieli redakcji sportowych, cytuję "niewiadomego pochodzenia", chciało dostać się na stadion i promować dyscyplinę uprawianą raptem w kilku krajach. Znam przedstawicieli mniej popularnych dyscyplin, którzy gotowi są zapłacić za to, by jakakolwiek informacja na temat organizowanych przez nich eventów pojawiła się w mediach. W żużlu jest jak zwykle odwrotne. Skrajnie odwrotnie, bo zamiast zacząć selekcjonować media według oglądalności i rzetelności, postanowiono, że będą płaciły za możliwość wejścia na stadion. Absurd.
Przeginanie w drugą stronę w żużlu staje się normą. O tym, że we Wrocławiu znają się na speedwayu, mieliśmy okazję przekonać się chociażby w ostatnich sezonach. Zespół skazywany przez większość obserwatorów "na pożarcie" był rewelacją rozgrywek. Świadczyło to o tym, że przede wszystkim działacze mają "pomysł na żużel", bo to oni są autorami składu Sparty. Czasami miewają jednak chwile słabości. Już kilka lat temu proponowano, aby media płaciły za możliwość przeprowadzania tekstowych relacji live. Na jakiej podstawie? Nie wiadomo. Potem były - a jakże - płatne akredytacje. W tym roku kolejny hit. Przed meczem ze Stalą Gorzów podniosło się larum, że kibice drużyny gości nie mogą nabyć wejściówek na stadion drogą internetową. Zablokowano konkretne kody pocztowe. Za pośrednictwem mediów społecznościowych klub tłumaczył to ograniczeniami licencyjnymi. Wszystko wskazuje jednak na to, że również w tym przypadku doszło do nadinterpretacji. Licencja mówi o grupach zorganizowanych, a nie klientach indywidualnych. Klub z Wrocławia obarczał również działaczy z Gorzowa, którzy mieli dostać propozycję rozdysponowania wśród swoich kibiców części wejściówek, jednak nie zareagowali.
Nowatorski pomysł pojawił się również w Rybniku. Tam postanowiono... zamknąć trening dla kibiców. Zapachniało Zachodem. To praktyka normalna przed najważniejszymi spotkaniami czołowych drużyn. Drużyn, które chcą przed przeciwnikiem ukryć taktykę jaką mają zamiar zastosować w spotkaniu. Co chce ukryć ROW? O tym jak jeżdżą zawodnicy, wiedzą wszyscy. Taktyka jest zależna od przebiegu meczu i wyniku. W grę wchodzi jedynie sposób przygotowania toru. I tutaj z kolei widzę analogię do słynnych z przeszłości akcji trzymania zespołu gości pod bramami do przepisowo określonych dwóch godzin przed meczem. Dochodziło do cyrków. Zabrakło tylko przykrycia toru folią. Nie w ochronie przed deszczem, ale w obawie, aby przeciwnik nie zobaczył, co przygotowano.
Te trzy historie mają pewien mianownik wspólny. W każdej z nich pokazano środkowy palec kibicom/dziennikarzom. W myśl zasady, z czasów słusznie minionych, "Tych klientów nie obsługujemy". W dobie, kiedy walka o kibiców i promocję dyscypliny trwa w najlepsze, nie brakuje pomysłów, które zniechęcają ludzi do przyjścia na stadion. Obowiązujące wśród działaczy żużlowych staje się popularne swego czasu hasło reklamowe: "Co możemy jeszcze dla Ciebie zrobić? Coś wymyślimy". Tyle, że w tym przypadku również za realizację zabierają się nie z tej strony.
ZOBACZ WIDEO Hubert Ptaszek: Celem jest WRC