Chociaż zeszłoroczny sezon Grand Prix był, delikatnie mówiąc, umiarkowanie interesujący, a arena tegorocznej inauguracji nie zwykła nas rozpieszczać turniejami zapadającymi w pamięć, i tak nie mogłem się jej doczekać. Przede wszystkim ze względu na ciekawszą niż dotychczas stawkę: zeszłoroczne Jonassony i Batchelory zastąpione zostały dwójką najzdolniejszych polskich żużlowców po Tomaszu Gollobie. W połączeniu z powrotem Antonio Lindbaecka i nadaniem funkcji pełnoprawnego uczestnika Peterowi Kildemandowi, dało to najrówniejszą obsadę od co najmniej 2013 roku. Nawet ten Chris Harris przestał razić mnie w oczy tak jak kiedyś. Najwyraźniej każda generacja potrzebuje swojego Andy'ego Smitha i nic się z tym nie zrobi.
Podejrzewałem zatem, że zawody na stadionie Matije Gubca będą wyrównane. Ale żeby aż tak? Dwa punkty różnicy między 1 a 11 miejscem to układ ocierający się o statystyczną niemożliwość. Wyniki sobotniego turnieju powiedziały nam o aktualnej formie zawodników równie wiele co konkurs w wyciąganiu słomek. Bo czy 11 w klasyfikacji Bartosz Zmarzlik zaprezentował się w turnieju zasadniczym gorzej od zwycięskiego Kildemanda? Wręcz przeciwnie, wystarczy spojrzeć na obsadę biegów w których Duńczyk wygrywał. Czy Piotr Pawlicki miał szansę powtórzyć wyczyn Smolinskiego sprzed dwóch i wygrać w swoim debiucie jako stały uczestnik? Oczywiście, wystarczyła tylko odrobina cierpliwości pod taśmą w jego trzecim biegu, a potem dobre starty półfinale i finale. Fakt, że "Piterowi" bardzo pomogło losowanie, bowiem biegi zaraz po równaniu wymagały przede wszystkim szybkiego dojazdu do pierwszego łuku, a nie maestrii na dystansie, której świeżo upieczonemu seniorowi brakowało.
Ale chciałbym przypomnieć, że dokładnie w ten sam sposób Grand Prix w Krsko wygrał przed ośmioma laty Tomasz Gollob. Wtedy, tak jak teraz, 10 punktów wystarczyło do wygrania rundy zasadniczej, a ulewa po 12 biegu spowodowała, że pierwsze pole startowe zaczęło dawać gigantyczną przewagę. Gollob tymczasem w dwóch ostatnich seriach startów stawał pod taśmą właśnie w kasku czerwonym. Dzięki temu, choć w trzech biegach w "normalnych" warunkach uciułał zaledwie 4 punkty, po ulewie był nie do ruszenia i wygrał. Oczywiście tym razem pola startowe nie były aż tak selektywne, ale ciężko pozbyć się wrażenia, że Pawlicki nie wykorzystał szansy ofiarowanej mu przez los. Zresztą podobnie było z Maciejem Janowskim, choć on liczył się w grze o jeden bieg dłużej. W zasadzie to najwięcej walorów czysto jeździeckich zaprezentował Lindbaeck, ale co z tego, skoro w kluczowym momencie spaprał i skończył turniej z takim samym dorobkiem jak całkowicie bezpłciowi w sobotę Tai Woffinden i Greg Hancock.
ZOBACZ WIDEO KSM Krosno - Orzeł Łódź: Fatalna kraksa. Czterech zawodników leżało na torze (źródło TVP)
{"id":"","title":""}
Wyrównana stawka to jedno, ale, jak wspomniałem na wstępie, inauguracyjne rundy w ostatnich latach lubią mocno zamydlać obraz. Zeszły rok i Warszawę pamiętają wszyscy. Dwa lata temu, o czym już wspomniałem, wygrał Martin Smolinski, na którego kurs przed tymi zawodami był niewiele niższy niż na Leicester zdobywające piłkarskie Mistrzostwo Anglii. Późniejszy zwycięzca cyklu, Greg Hancock, rozpoczął turniej od 3 zer. Rok wcześniej wygrał co prawda późniejszy medalista Jarosław Hampel, ale tyle samo punktów co on zebrał całkowicie dołujący w środkowej części sezonu Gollob. Z kolei późniejszy zdobywca IMŚ, Tai Woffinden, odbił się od ściany w półfinale, co i tak było lepsze niż wyczyn jego głównego rywala w walce o tytuł, Emil Sajfutdinow, który poszedł pod prysznic już po rundzie zasadniczej.
Dojeżdżamy do roku 2012. Wówczas dość sensacyjnym mistrzem został Chris Holder, który w pierwszej rundzie, i to na swoim kontynencie, zdobył oszałamiające… 4 punkty. Powiecie, że tor w Auckland był specyficzny, a zawody rozgrywano w środku marca, więc nic dziwnego, że nie były w żaden sposób miarodajne. W porządku, cofnijmy się rok wstecz. Początek zabawy w dobrze znanym Lesznie. Sezon, jak się później okazało, pod dyktando Hancocka i Andreasa Jonssona. Tymczasem turniej wygrał Nicki Pedersen, najwięcej punktów zdobył Gollob, Hancock odpadł w półfinale a o obecności Jonssona na torze można było dowiedzieć się jedynie z programu, taki był wówczas bezbarwny. Z kolei w 2010, który Gollob zdominował całkowicie, akurat w Lesznie z niewiadomych do dziś przyczyn poszło mu beznadziejnie. Praga 2009? Najwięcej punktów zdobył Fredrik Lindgren, który przez resztę sezonu prezentował to, co zwykle, czyli nic ciekawego. Jak na ironię, ostatnim turniejem otwierającym cykl, którego wyniki w miarę nieźle odzwierciedliły to, czego można było spodziewać się w dalszej części sezonu, było… właśnie to Krsko sprzed ośmiu laty, gdy rywalizację całkowicie wypaczył deszcz. I bądź tu, człowieku, mądry.
Jeśli zatem prawidłowość z ostatnich lat zostanie utrzymana, kandydata na tegorocznego mistrza należy całkowicie bezzasadnie doszukiwać się w osobach Mateja Zagara lub Jonssona. Gdy obserwując koronację w Melbourne chwycicie się za głowę myśląc "co to się porobiło", przypomnijcie sobie ten tekst.
Marcin Kuźbicki