– Uff, wróciliśmy z dalekiej podróży – lubił powtarzać niezapomniany redaktor Jan Ciszewski, gdy naszym polskim orłom los sprzyjał, a głos jego, niczym tenor Jana Kiepury, zwanego chłopakiem z Sosnowca, słyszą jak dziś starsi kibice w całej Polsce, pamiętający legendarne boje Górnika Zabrze w europejskich pucharach na przełomie lat 60 i 70, a potem zwycięstwa polskiej reprezentacji na olimpiadzie i piłkarskich MŚ w Niemczech w latach 1972 i 1974. W Rybniku jakoś szczególnie ta pamięć przetrwała, bo w tym miejscu nad Rudą wielki "Cis", także wywodzący się z Sosnowca, swoją dziennikarską przygodę zaczynał. Miał wtedy 18 lat, chciał za wszelką cenę być wszędzie, jakby przeczuwał, że młodo umrze. A było to tuż po wojnie, na długo przed tym zanim stał się medialną gwiazdą – ulubieńcem milionów telewidzów - Polaków w kraju i na obczyźnie. Z Rybnika łatwiej wtedy było się przebić. Przez katowicki ośrodek Polskiego Radia trafił do Warszawy. Ciszewski i Rybnik to było jedno, a mówią dziś o tym pożółkłe programy z tamtych lat. Trudno zapomnieć te chwile, bo ciarki po plecach wciąż chodzą na samo wspomnienie uniesień, daleko wykraczających poza sportowy wymiar.
Mamy Rok Pański 2009. Nowi ludzie, nowe w Rybniku nadzieje, ale przecież ten sam stary dobry żużel, inaczej czarny sport, częściej ostatnimi czasy speedwayem zwany. Czarny węgiel i czarny sport, to jakoś w tym miejscu przez dziesięciolecia było tożsame. Trudno się oprzeć zdumiewającej refleksji, że im mniej było z czasem węgla w żużlu, tym paradoksalnie czarniejszy był to w Rybniku sport. Czarniejszy w odbiorze, jeśli porażka może być czarna. Silne ramię rozkwitającego w Polsce górnictwa w latach 60 ubiegłego wieku wzniosło klub żużlowy z Rybnika ku światowym wyżynom. W połowie lat 60 najsilniejszy klub żużlowy świata - to nie jest wbrew pozorom moja autorska opinia. Wysypały się worki z medalami, także tych światowych rozgrywek i mistrzostw. Czwórka znakomitych żużlowców Górnika i ROW - Joachim Maj, Stanisław Tkocz, Antoni Woryna i Andrzej Wyglenda - nazywana była Muszkieterami z Rybnika. Nie bez przyczyny. Każdy z osobna był klejnotem, ale zebrani razem stanowili monolit nie do rozbicia. 12 tytułów DMP mówi wszystko. Każdy z nich indywidualnie – spełniony sportowo talent - powiększał kolekcję medalową finałów mistrzostw Polski i świata. Dodajmy gwoli ścisłości: w trudnym dla ojczyzny czasie izolacji technicznej i cywilizacyjnej zapaści. Polska, z nie do końca własnej woli, należała do demoludów, krajów demokracji ludowej, czyli tak ładnie zwanej rodziny państw socjalistycznych, słowem była Polska jednym z satelitów Związku Sowieckiego - imperium czerwonej zarazy. Sport był enklawą, wyspą spełnianych marzeń.
Podstawy egzystencji każdego podmiotu, klubem sportowym zwanego, jest baza - infrastruktura, przychylność władz lokalnych, o którą należy się głośno upominać. A jak nie, to cóż, możemy obficie korzystać z niezbywalnych praw suwerena… podczas wyborów. Ale poza samorządem, oddanymi działaczami, aktywnymi także w pozyskiwaniu sponsorów, poza trenerem – strategiem i wychowawcą, wreszcie w końcu ambitnymi sportowcami, dla sukcesu sportowego konieczne jest jeszcze coś, co skrótem nazwać by można PT i SDK: Poszanowanie Tradycji i Szacunek Dla Kibica. Z tym w Rybniku ostatnimi czasy, delikatnie mówiąc, bywało różnie.
Żużel ma swoją specyfikę, to ludzie i sprzęt w niezwykłej symbiozie, więc czapki z głów dla dawnych Mistrzów za owoce ich starań, że im się chciało pomimo wszystko i wbrew wszystkiemu. Nie tylko zresztą w Rybniku. Leszno dba o tradycje, tam stadion nazwany jest imieniem Alfreda Smoczyka. Świadczą o tym także nieprzerwanie od bez mała 60 lat w Lesznie po tragicznej śmierci Wielkiego Freda rozgrywane Memoriały Smoczyka. Podobnie w Gorzowie, gdzie Edward Jancarz, ani to pierwszy (jako medalista IMŚ – Antoni Woryna), ani najlepszy (jedyny złoty IMŚ – Jerzy Szczakiel), nawet zagubiony jako człowiek za życia, a jednak swój pomnik Eddy w rodzinnym Gorzowie ma i Memoriały Edwarda Jancarza regularnie zapisują swoją historię. Gdzie jest Rybnik w tym temacie?... Gdyby nie Andrzej Skulski z garstką przyjaciół, to prawie nic by nie było.
W Rybniku stadion, do którego funkcjonalności jeszcze sobie w tych przemyśleniach wrócimy, nosi nazwę gniota słownego jakich mało: MOSiR, ani to MO ani to SIR. Jak długo jeszcze? A tyle mamy na podorędziu nazw pełnych wdzięku, albo przynajmniej dobrze kojarzonych w tym miejscu, mieście, okręgu. Na przykład: Stadion Ruda, albo Stadion Maja (od pszczółki, miesiąca czy wreszcie znanego żużlowca), a już Stadion ROW, o to się przez lata prosiło, nawet mawiało: Gramy na Rowie, choć to pewnie mało dźwięczna nazwa, o skojarzeniach jakże różnych, ale za to tych sportowych – wprost rewelacyjnych. Można też było użyć długiej nazwy Stadion Muszkieterów z Rybnika, Stadion Wyglendy, Woryny i Tkoczów, albo też rozpisać konkurs. Ale, teraz już poważniej. Po co wymyślać proch dawno wymyślony? Śladem Leszna i Gorzowa najlepiej nazwać stadion imieniem jego pierwszej wielkiej międzynarodowej gwiazdy – zmarłego Antoniego Woryny. Stadion Woryny to optymalna nazwa dla tego uświęconego chwałą miejsca. Okazją do uroczystego nadania zaszczytnego imienia Antoniego Woryny stadionowi w Rybniku mógłby być rok 2011. Za dwa lata bowiem przypada podwójny jubileusz 70 rocznicy urodzin Woryny oraz 10 rocznicy śmierci tego wielkiego żużlowca i obywatela – rybniczanina, z którego dumna była cała Polska i pół Anglii. Przy tej okazji warto by zorganizować w Rybniku silnie obsadzony turniej międzynarodowy, z odsłonięciem tablicy (może pomnika?) dla uczczenia pamięci pierwszego polskiego medalisty IMŚ. Dwa lata to czas odpowiedni dla starannego przygotowania całości. Od tej chwili mielibyśmy "Stadion Woryny" w Rybniku. Na wieczną rzeczy pamiątkę. W niedzielę 15 lutego Wielki Antek – Pirat z Poole, gdyby żył obchodziłby swoje urodziny. Na śląskiej ziemi to ważny dzień w życiu każdego człowieka. Na Zamysłowie było zawsze tego dnia święto. Niech tak zostanie!
Brak poszanowania tradycji, poza małymi wyjątkami w Rybniku objawiał się tu i ówdzie. Najbardziej bolesne i niezrozumiałe dla mnie jest traktowanie w tym miejscu niektórych starych mistrzów. Jeśli spotkany na koronie stadionu pan Waldemar Motyka, ze łzami w oczach przeżywający wydarzenia na torze mówi, że jak każdy pierwszy lepszy kibic musiał sobie kupić bilet na mecz, to się wstydzę za moje miasto i mój klub żużlowy. Przecież ten człowiek był talentem na miarę Woryny i Wyglendy, ale miał trochę mniej szczęścia, częściej upadał. Mimo to wraz z kolegami siedem razy zdobywał laury medalowe DMP, całkiem przyzwoicie punktując – nieraz dwucyfrowo; sześć razy (!) był z drużyną ROW mistrzem Polski. Karierę zakończył po ciężkim upadku, po którym długo nieprzytomny walczył ze śmiercią. Po odstawieniu motocykla w 1967 roku przez długie lata służył w klubie swoim doświadczeniem, jako ofiarny działacz, pracując na stadionie, przy torze, a także jako kierowca wożący po Polsce żużlowców i sprzęt. Dziś taki zasłużony dla polskiego czarnego sportu żużlowiec płaci za możliwość obejrzenia nieraz żałosnych popisów, a często porażek swoich następców. To woła o pomstę do nieba. Tu nikt nikomu łaski nie robi! To nie może zależeć od dobrej lub złej woli tego czy tamtego prezesa, który dziś jest, a jutro już może go nie być. Tu konieczny jest system – karty stałego wstępu na stadion i jego zaplecze dla dawnych wybitnych żużlowców podczas każdej imprezy organizowanej przez klub. Dożywotnio. Takie imienne karty Złotego VIP-a (może na wniosek klubu fundowane przez Urząd Miejski?) powinny być wydawane obligatoryjnie każdemu z żużlowców, który wywalczył któryś z "Kasków", jakikolwiek medal mistrzostw Polski, Europy, czy świata, zespołowo bądź indywidualnie. Gotów jestem sporządzić taką listę. To jest mała i niestety gasnąca grupa (jestem za tym, żeby honorować też juniorskie laury), przez którą żaden klub nie zbankrutuje, raczej odwrotnie – ma szanse na przetrwanie w najtrudniejszych czasach. Twórcy dawnych sukcesów muszą się utożsamiać ze środowiskiem, nawet długo po swoim odejściu z branży. Przecież każde słowo mistrza może mieć moc sprawczą. Musimy tych ludzi słuchać nawet gdy się z nimi nie zgadzamy. To są nasze skarby, atuty, ludzie, od których przychylności, bądź wzgardy wiele dziś i na jutro zależy. Naprawdę smutne, jeśli nie przerażające, że inny stary mistrz (m.in. udział w medalach DMP, ale nie tylko) woli, zastrzegając sobie nazwisko, omijać stadion szerokim łukiem, bo musiałby być może tłumaczyć kim jest naprawdę i co dla Rybnika zrobił, co już mu się o zgrozo zdarzyło. Bez komentarza. Przykre, ale mamy z tym w Rybniku problem – albowiem każdy z tych Mistrzów winien mieć (jako Złoty VIP) niczym nieograniczony wstęp na każdy mecz, trening. Taka regulacja z pewnością przyniosłaby korzyści wszystkim – bez wyjątku.
Szacunek dla kibica to też żadna łaska, a jednak wiele sobie zadawano ostatnio trudu, aby w Rybniku kibice nie czuli się najlepiej. Zgoda, wyremontowano stadion, jest czysty, schludny i estetyczny, ale czy ciepły i przyjazny dla płacącego bilet widza? Już mi się nie chce mówić o tym czepianiu się dzieci z pierwszych klas szkoły podstawowej, bo nie mają przy sobie legitymacji, więc grozi im wyproszenie - demonstracja tępej siły. Szpaler ochroniarzy ma problem z odróżnieniem dziecka od dorosłego? Kupił taki szczeniak tańszy bilet, a nie ma legitymacji – udało się wreszcie złapać prawdziwego przestępcę, tak samo jak steranego życiem dziadka bez legitymacji emeryta. Ten malec nie przyjdzie długo na stadion, bo ma – w przeciwieństwie do osiłka - godność, i więcej nie chce być poniewierany. A dziadziunio? Ten już nie przyjdzie, bo pamięta czasy wielkich zwycięstw i innych - ludzkich zachowań służb porządkowych w tym miejscu. Znam takich zażartych obrażonych – szybciej umrze, niż znów zapłaci za bilet. O to chodziło? Albo zmuszanie do oddawania w depozyt roweru czy dziecięcej hulajnogi przy pustawych trybunach. Proponuję obowiązkowe oddawanie moczu przed bramą, bo tym też można skrzywdzić bliźniego. O tym, a także o bezczelnym obmacywaniu nawet kobiet i dzieci, już była mowa, to co prawda opornie, ale zmieniło z czasem na lepsze, choć nawet przed ostatnim meczem sezonu 2008 jakiś napakowany nadgorliwiec z poczuciem władzy absolutnej przy bramce mógł się wygłupiać i… być bezkarny. To jest smutne, ale widać… jaki pan taki kram. Taka uwaga z prośbą o zachowanie wszystkich proporcji: ponoć zło nazizmu wzięło się m.in. z nadgorliwości, nadmiernego oddania literze, zamiast ducha ustanowionego prawa. Dziękujmy Bogu, że nie ma wojny.
Stadion wyremontowano i należnej chwały za to nikt nie odbierze Panu Prezydentowi Rybnika. Adam Fudali - sprawdzony gospodarz - jest także kibicem żużla, co nieraz deklarował. Stadion będący zawsze wizytówką miasta przez wieloletnie zaniedbania wyglądał żałośnie. Dziękujemy Panie Prezydencie za wyjście z zaklętego kręgu niemocy! Gdy o chodzi o tempo i rozmach - to był majstersztyk. Ale… kto pamięta stary rybnicki stadion w czasach jego dawnej świetności, ten nie czuje się na tym obiekcie komfortowo. Pierwotny czar tego obiektu znikał powoli, systematycznie – bez pardonu. Ostatnie rozwiązania techniczne i organizacyjne odebrały temu obiektowi resztę jego przytulności i swojskiego kolorytu. W owym czasie były dwa wyjścia: albo pójść na całość i zrobić stadion na miarę XXI wieku, aspiracji okręgu - subregionu, którego Rybnik mieni się stolicą - na jakieś 30 tys. widzów, albo też inaczej: dla mniejszej widowni stadion jak bombonierka. W pierwszym przypadku należało zrobić trybuny bardziej strome i trochę wyżej (do wysokości łuku południowego) na całym obwodzie widowni, razem z trwałym stalowym orusztowaniem i z krzesełkami na północnym łuku (o tej możliwości wspominał pan prezydent), tudzież wkomponowaną w całość efektowną bramą wjazdową wykonaną w postaci szerokiego tunelu. Taki stadion byłby z założenia atrakcyjną areną imprez sportowych, ale też i rozrywkowych, dla mieszkańców całej południowo-zachodniej części Województwa Śląskiego. Drugie wyjście to stadion – takie małe cacko, pełne urokliwych kącików, nisz i zakamarków z ofertą gastronomiczną i handlową. Takie stadiony, skądinąd supernowoczesne, spotyka się często w Europie. W obu przypadkach – mały czy duży – cała widownia powinna być przykryta lekkim dachem z możliwością jego poszerzania o szerokość toru żużlowego, gdy tylko zajdzie taka potrzeba. Rybnik zawsze szedł w pierwszym szeregu ośrodków żużlowych w Polsce. Speedway niezależnie od aury – to nikomu jeszcze się nie udało. Ale – to jest tylko kwestia czasu – ktoś musi być pierwszy.
Z relacji starych kibiców wynika, że ciężko przeżyli odebranie im lewej trybuny bocznej, tej przylegającej do parku maszyn. Tam do niedawna zasiadali wierni fani, którym nie przeszkadzało nawet to, że nic poza hukiem silników nie słyszą, dla nich ważne było, iż mogą być bliżej swoich pupilów, czy jak kto woli – idoli. Teraz wyznaczono tam miejsce dla kibiców przyjezdnych. Taka gigantyczna klatka ZOO. Podwójne trzymetrowej wysokości zasieki z grubych prętów hartowanej stali fatalnie się kojarzą, są gettem, a przypominają raczej więzienne spacerniaki. Inna sprawa, że jak sezon długi świecą pustkami. Mądry kibic drużyny gościa pójdzie na normalne sektory, do normalnych kibiców, nie da się szufladkować i napiętnować. Dla oszołomów zaś przeszkód nie było i nie ma. Prawa trybuna boczna też już nie ma tego klimatu, co kiedyś. Główna trybuna natomiast to jest całkowity niewypał – zwykła wiata, pół biedy gdyby rozciągnięta na cały stadion. Ale gdzie tam, mało co osłania przed zacinającym deszczem, jest zwyczajnie brzydka, zimna i bez tej duszy, która mieszkała pośród belek uroczej drewnianej trybuny z dawnych lat. Czy modernizując nie można było zaczerpnąć wzoru ze starych fotografii. Wcześniej, z początkiem lat 70 zniknęła mała urocza trybunka usytuowana na górce, w miejscu dzisiejszego budynku klubowego. Tam zasiadali owi starzy mistrzowie i ich rodziny. Byli tuż obok żużlowców, w zasięgu ręki, budząc swoją bliskością respekt i w każdej chwili służąc na gorąco dobrą radą, naganą bądź wiele znaczącą pochwałą. Tak funkcjonowała ta sławna jedna wielka rodzina rybnickiego żużla, która tyle dała miastu, regionowi i ojczyźnie całej, radości i dumy. Zwrot ku nowoczesności wcale nie musi oznaczać pogardy dla przeszłości. Zapomina się o tym w Rybniku. Tańsze sektory to też pomysł chybiony, choć pewnie wielu się podoba, ale segreguje kibiców, prowokuje tarcia z ochroną. A poza tym byli tacy, co ten ostatni spokojny sektor wcześniej przez lata preferowali, płacąc pełną cenę za wejście. Raczej wszystkie bilety powinny być trochę tańsze, a kobiety… za darmo to doskonałe posunięcie, bo baba (gdzie diabeł nie może…) często zaciągnie opornego chłopa, choćby mu się nawet mało chciało. Zarabia gastronomia, jest więcej ludzi, rozgłos i najlepsza promocja.
Rozumiem, że to co poruszam, dalekie jest od istoty działań bieżących klubu, pragnącego na nowo zaistnieć w trudnej przestrzeni. Natomiast to, o czym mówię, czynię nie tylko w swoim imieniu. Pozwalam sobie być wyrazicielem opinii kibiców, z którymi miałem i mam kontakt na co dzień. Jest to także pokłosie wielu długich rozmów z gronem szacownych żużlowców, którzy już dawno przestali uprawiać żużel, ale żyją wciąż tym wszystkim, co się wokół stadionu dzieje.
O nowym otwarciu organizacyjnym w Rybniku, obiecujących powrotach, składzie personalnym i nadziejach z tym związanych – innym razem. Sto dni. O to prosił nowy zarząd, aby spokojnie wejść w trudny sezon 2009 doby kryzysu. Mogę tylko powiedzieć, że nie tyle wynik zwieńczony awansem, co raczej poprawa wizerunku rybnickiego speedway’a na długie lata winny przyświecać temu zespołowi ludzi. Wyniki niechybnie będą tego naturalną konsekwencją.