Przyczepny (10): Daugavpils, czyli kraina w stylu retro

Istnieją różne ciekawe miejsca na spędzenie sobotniego wieczoru. Jednym z nich, nieco mniej oczywistym niż morze, góry czy Mazury, jest... Łotwa.

Marcin Kuźbicki
Marcin Kuźbicki
Tor w Daugavpils WP SportoweFakty / Romuald Rubenis / Na zdjęciu: Tor w Daugavpils

Tak, po dwudziestu latach śledzenia tej dyscypliny postanowiłem wreszcie udać się do żużlowej Mekki, stolicy polskiego speedwaya i siedziby moralnego DMP 2016. A mówiąc serio, byłem po prostu ciekaw, jak ogląda się żużel w wydaniu wschodnim. Drugi tegoroczny SEC uznałem więc za dobrą okazję do zaspokojenia owej ciekawości.

Jeżeli za fundament udanego wyjazdu należy uznać dotarcie do miejsca przeznaczenia, to wyprawa do Daugavpils nie wygląda pod tym względem zbyt różowo. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego GPS uparcie twierdził, że dojazd z Warszawy zajmie ze 3 godziny dłużej niż wskazywała logika. No bo skoro całą Litwę można przejechać drogami A5 i A6, które ewidentnie są autostradami, to w czym problem? Otóż w tym, że autostradami wcale nie są. Nie wiem, czy to litewskie poczucie humoru czy myślenie życzeniowe, ale póki co tamtejsze drogi oznaczone literą A mają ze swoimi polskimi odpowiednikami wspólnego tyle, że składają się z asfaltu. Teoretycznie. Kolejnym problemem jest fakt, że nawet na sporadycznych odcinkach drogi dwupasmowej ograniczenie prędkości nie rusza się z poziomu 90 km/h. Nie muszę dodawać, że sprawia to wrażenie podróżowania wolniej od płyt tektonicznych. Oczywiście można to zignorować, ale przykład znajomego, którego tamtejsza drogówka naliczyła na okrągłe 1000 Euro, wskazuje, że jednak nie warto. Wszystko byłoby w porządku, gdyby wolne tempo rekompensowały zachwycające krajobrazy. Niestety, Adam Mickiewicz poczynił w "Inwokacji" obietnice, których rzeczywistość nie jest w stanie spełnić. Pagórki niskie, zieleń łąk blada, a Niemen niezbyt błękitny. Generalnie - nic ciekawego.

Zdecydowanie większe wrażenie robi Łotwa. Nie zrozumcie mnie źle, tu też próżno szukać pól malowanych zbożem rozmaitem, ale unikalny klimat głębokiego wschodu w kraju kokinówki czuć od razu. Pierwszym napotkanym człowiekiem był pan w jaskrawej żółtej kurtce, który szedł skrajem drogi pośrodku niczego z wiatrem na przemian pod narty, w plecy i z boku. Pierwszy napotkany obiekt to toi-toi. Pierwsza dziura w drodze wyłapana po jakichś stu metrach. A pierwsze napotkane miasto to właśnie Daugavpils.

O tak, tam też jest mocno od samego początku. Przyjezdnych wita bowiem... coś, co przypomina opuszczony obóz koncentracyjny. Betonowy mur zakończony siatką otacza kompleks zrujnowanych budynków, pośrodku stoi komin, nad całością czuwają wieżyczki strażnicze, a na zewnątrz wiszą tabliczki z napisem "Stać! Terytorium zabronione, broń palna w użyciu". Choć wujek Google pomógł mi z tłumaczeniem, w śledztwie dotyczącym przeznaczenia tego obszaru tylko wzruszył ramionami. Może lepiej nie wiedzieć.

ZOBACZ WIDEO Adrian Zieliński: Musiałbym być skończonym idiotą (źródło TVP)

Po wjeździe na most jest nieco lepiej, chociaż domki ulokowane nad Dźwiną, które w teorii powinny być szczytem luksusu, w praktyce wyglądają, jakby ich mieszkańcy używali tej rzeki do prania ubrań. Centrum miasta momenty świetności przeżywało dawno temu, tak samo jak kelnerka w restauracji, której purpurowy odcień twarzy zawstydziłby gasnący zachód słońca. Ale poza faktem, że po angielsku nie rozumiała ani słowa, była bardzo miła.

Stadion Lokomotivu jaki jest - każdy widzi, ale nie każdy wie, co dzieje się pod nim. A dzieje się sporo. Łotysze w temacie fantazji gastronomicznej biją nas na głowę. Poza doskonale znaną z polskich aren giętą z ketchupem i musztardą, serwują przybyłym wybór mięs z grilla, a także kebab, falafel, frytki, popcorn, watę cukrową, chipsy i inne takie. Nagromadzenie stoisk pod trybuną główną było tak duże, że kolejki prawie nie istniały, a kibice mogli zaserwować sobie solidny podkład pod piwo (za 1,8 Euro, chyba, że kupuje się je od chłopaka kursującego po widowni - wtedy kosztuje 2).

Aż wreszcie nadszedł czas na clue wieczoru, czyli sam turniej, wobec którego nie miałem przesadnie wielkich oczekiwań. Tamtejsze rundy Grand Prix zaserwowały nam co prawda kilka ciekawych wyścigów, zewnętrzna chodziła ładnie, ale i tak przeważała jazda gęsiego. Tym razem jednak - pełen odlot. Zawodnicy zachowywali się, jakby wpadli do pralki rozkręconej na najwyższe obroty. Tylu mijanek, i to od już od pierwszego wyścigu, nie widziałem na żadnych innych zawodach w tym roku. Największe show zafundował Emil Sajfutdinow, który na potrzeby ósmego wyścigu wgrał sobie software z roku 2009 i zafundował wszystkim pogoń rodem z Mad Maxa. Decydujący atak przeprowadził mając do dyspozycji jakieś 14 cm wolnego miejsca pod bandą. Po tym biegu facet siedzący niedaleko mnie wstał z krzesełka z wielką plamą na kroczu, a ja do teraz nie jestem pewien, czy wpływ miał alkohol, czy też popuścił z wrażenia. Stawiam na to drugie.

Ale nie tylko Emil szalał na torze. Lebiediew za wrażenia artystyczne zasłużył na honorowy medal, Grisza udowodnił, że z panowania nad motocyklem mógłby zrobić doktorat, a Nicki... a Nicki przeprosił Ljunga za wsadzenie go w płot, co również należy uznać za zdumiewające. Zawody były tak dobre, że nawet niebiosa nie chciały psuć zabawy i oberwały chmury dopiero po finale. Choć fakt, że wody na torze trochę brakowało, bowiem organizatorzy ze strachu przed opadami bardzo oszczędnie gospodarowali polewaczką. Dało się to jednak zrozumieć.

Zawiedli jedynie Polacy. Kasprzak przypominał siebie sprzed roku, regularnie tracąc pozycje na dystansie, Kołodziej po błysku w pierwszym biegu całkowicie zniknął z radarów i jedynie do Przemka Pawlickiego nie można mieć zastrzeżeń, zwłaszcza, gdy spojrzy się na klasyfikację generalną. Ta zresztą prezentuje się wyjątkowo, różnica między pierwszym a ostatnim miejscem wynosi marne pięć punktów, więc szanse na końcowe zwycięstwo wciąż ma dokładnie każdy uczestnik. Jeszcze ciekawsze jest to, że w kontekście lokalizacji dwóch ostatnich rund na głównego faworyta zmagań wyrasta Grigorij Łaguta, który przecież opuścił pierwszą rundę w Güstrow. Niebywałe.

Po turnieju, jak już wspomniałem, rozpadało się na dobre, więc nocne życie w Daugavpils pozostaje dla mnie zagadką. Odnotowałem jedynie, że na stacjach benzynowych z niewiadomych przyczyn panuje zakaz sprzedaży alkoholu po godzinie 22. Przekonaliśmy się o tym boleśnie z redaktorem Korościelem, chcąc zakupić oszałamiającą liczbę czterech piw na spółę.

- Ale przecież my jesteśmy porządni, co pani szkodzi…
- No właśnie ja też jestem porządna i dlatego wam nie sprzedam.
W zamian zostaliśmy odesłani do kasyna "Joker" po drugiej stronie ulicy, gdzie z kolei problemem stało się wyniesienie piw w stanie zamkniętym.
- Muszę je wam otworzyć.
- Ale po co? Otworzymy sobie sami.
- Ale ja muszę.
- To niech pani otworzy dwa, a dwa zostawi zamknięte.
- No dobrze.

Szczerze mówiąc, ów sprzedażowy rygor pasował do tego miasta jak Hancock do MDMP. Ale pod każdym innym względem wrażenie wejścia do wehikułu czasu ustawionego na połowę zeszłego wieku jest olbrzymie. A że przy okazji można pooglądać fajny żużel, polecam wycieczkę w tamte strony każdemu. Choć od długości podróży można nabawić się choroby - nomen omen - lokomocyjnej.

Marcin Kuźbicki


PS. Tekst dedykuję Damianowi Gapińskiemu, który wprowadził mnie na łamy tego portalu. Mam nadzieję, że nie żałował zbyt często. Spoczywaj w pokoju.

Oglądaj TAURON SEC tylko w TVP Sport

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×