Ojciec poszkodowanego Sebastiana Niedźwiedzia nie daje za wygraną. "Chcą, by sprawa ucichła, ale nie pozwolę na to"

WP SportoweFakty / Grzegorz Jarosz / Sebastian Niedźwiedź
WP SportoweFakty / Grzegorz Jarosz / Sebastian Niedźwiedź

Nie milkną echa rundy Młodzieżowych Drużynowych Mistrzostw Polski w Opolu. W 20. wyścigu w wypadku ucierpieli Adrian Woźniak i Sebastian Niedźwiedź. - Dziękuję Bogu, że syn nie zginął - mówi ojciec Sebastiana i wytyka organizatorom poważne błędy.

Pierwsze informacje po kraksie w 20. odsłonie w tych zawodach mówiły o fatalnym stanie Adriana Woźniaka, u którego pojawiło się nawet zagrożenie życia. W karambolu ucierpiał też Sebastian Niedźwiedź, 19-letni zawodnik Ekantor.pl Falubazu Zielona Góra. Doznał złamania kości strzałkowej w prawej nodze, ale - jak poinformował jego ojciec - nie to jest najpoważniejszym urazem. Po wypadku zawrzało. Organizatorom i sędziemu zarzucono brak podjęcia odpowiednich kroków, w celu uporządkowania warunków torowych.

Jakiś czas temu z redakcją WP SportoweFakty skontaktował się Zbigniew Woźniak, ojciec Adriana, który w emocjonalnym tonie wypowiedział się na temat zajścia. - Życie mojego syna było zagrożone, jego noga właściwie jest zmiażdżona - mówił nam Woźniak (przeczytaj całość). Teraz na ten sam krok zdecydował się Krzysztof Niedźwiedź, ojciec Sebastiana, który mówi wprost: - Gdyby nie specjalne ochraniacze, synowi urwałoby nogę.

WP SportoweFakty: Chciał się pan skontaktować z naszą redakcją. Dlaczego?

Krzysztof Niedźwiedź: Rozmawiałem ze Zbigniewiem Woźniakiem, widzę, że jest oceniany, pojawiają się jakieś komentarze ze strony klubu z Opola. Przecież to wszystko są jaja. Zdania swojego nie zmieniam. Podczas zawodów w Opolu interweniowałem od 9. biegu. Mówiłem, że na torze się za bardzo kurzy. W odpowiedzi od miejscowego menedżera usłyszałem, że decyzję w sprawie polania toru wodą może podjąć tylko sędzia. Odpowiedziałem: "To nie są twoje dzieci". Zachowanie organizatorów zawodów było karygodne. Nie działał też zegar dwóch minut. Informowałem kierownika Falubazu, aby zgłosił sędziemu, że w tych warunkach nie da się jeździć. W ogóle nie byłem za tym, aby Sebastian w swoim ostatnim starcie jechał. Jednak on chciał jechać, bo ci młodzi chłopcy, jak widzą przy swoim nazwisku same trójki, chcą to przypieczętować kompletem punktów. Poza tym, gdyby się wycofał, potem byłyby głosy, że stchórzył. Syn nie jest samobójcą, ale ambitnym sportowcem. Jeszcze mówiłem do niego przed tym feralnym biegiem, że jak przegra start, żeby odpuścił, bo nie będzie nic widzieć z powodu tego kurzu.

ZOBACZ WIDEO: Stal - Wybrzeże: upadek Sundstroema, wykluczenie Nichollsa (źródło TVP)

{"id":"","title":""}

Rozumiem, że na skutek mocno unoszącego się nad torem pyłu, który uniemożliwiał widoczność? Jak relacjonował Zbigniew Woźniak, polewaczka nie wyjeżdżała od 12. biegu.

- A jeszcze słyszałem od ludzi, którzy kręcili się przy polewaczce, jak jeden z nich rzucił hasło: "Czemu k... nie kupiliście paliwa do polewaczki?". To w końcu polewaczka się popsuła, czy nie było do niej paliwa i nie mogli jej odpowietrzyć?

Jest pan drugim ojcem zawodnika, który głośno i w dosadnych słowach mówi o tych wydarzeniach.

- Nadal powtarzam: mamy płacone w młodzieżówkach 140 złotych za punkt. Sędzia za przyjazd na takie zawody dostaje bodajże 1500 złotych. Za 2 godziny. U tych chłopców, jak zakładają kaski, mówiąc kolokwialnie, kończy się myślenie. Od tego jest sędzia, by pilnował porządku i bezpieczeństwa. Powtarzam, mówiłem synowi: "Sebastian, po co ci jazda w takich warunkach?" Chciał komplet, który zresztą wiózł, ale nie było dane mu go dowieźć. Cały czas twierdzę, że Woźniak wjechał w taki fragment toru, gdzie kompletnie nic nie było widać.

Za wypadek nie obwinia pan zatem Adriana Woźniaka tylko warunki, w jakich przyszło zawodnikom się ścigać?

- Tak. Absolutnie nie mam pretensji do tego chłopaka, jest mi go bardzo szkoda. Dziękuję tylko Bogu, że mój syn nie zginął. Nic więcej. Ja tam byłem, słyszałem, jak Sebastian krzyczał. Syn przechodził różne kontuzje, łącznie z urazami kręgosłupa, i nigdy tak nie krzyczał z bólu. Dostał takiego "strzała", że motocykl w ogóle przestał istnieć. Zresztą podobnie jak dwa pozostałe, które brały udział w tym wypadku. Woźniak po wypadku w szpitalu mówił do ojca, że nic nie widział. Chłopak się tłumaczył, że nie miał w ogóle szans na wyratowanie sytuacji.

Czyli utrzymuje pan takie samo zdanie jak Zbigniew Woźniak, że zawodnicy nic nie widzieli?

- Były zdjęcia, które jasno to pokazują. Miał je jeden z fotoreporterów z Opola. Tych zdjęć już nam nie chcą pokazać. Po wypadku pokazywał mi je na aparacie. Nie wiedziałem, kto gdzie się znajduje na fotografii. Nie wiem czemu, kto to robi, ale teraz tych zdjęć nie idzie dostać. Czy to jest robione na złość? Albo żeby się wybielić?

Jak się obecnie Sebastian czuje, jakie przechodzi leczenie?

- Co drugi dzień jeździmy do kliniki "Olimp" do Zielonej Góry. Pojawiło się podejrzenie martwicy mięśnia łydki. Złamana kość strzałkowa to pal licho. Łydka jest tak mocno zbita, że ciężko będzie mu ją odbudować. Obecnie lekarze nacinają ją, wykonują różne zabiegi, po prostu cuda. Wszystko po to, aby mu tę łydkę uratować. Rozmawiałem z Robertem Miśkowiakiem, bo on przez coś podobnego przechodził, i się dowiedziałem, że to półtora lub dwa miesiące intensywnych ćwiczeń, aby to odbudować.

Czyli Sebastian potrzebuje teraz dużo siły i samozaparcia...

- Proszę pana, tu nie o to chodzi. My dostajemy pieniądze za punkty, ale większość utrzymania spoczywa na rodzicach. A teraz wszyscy się na nas wypinają. Oczywiście poza klubem z Zielonej Góry. Prezes Falubazu natychmiast po wypadku telefonował do nas i chciał wysyłać po Sebastiana specjalny ambulans. Finansują leczenie syna, za co im bardzo dziękuję. Natomiast ojciec Adriana Woźniaka wraz z nim zostali sami na lodzie. Zainteresował się klub z Częstochowy, dzwonił prezes tamtego klubu, od nich dostali wsparcie.

Proszę pana, my w parku maszyn przed biegiem nie zdążymy się ustawić na namalowanym polu startowym, dostajemy 500 złotych kary. Ostatnio w Ekstralidze miała być kara za to, że jeden z naszych mechaników miał długie spodnie, a ja krótkie. Taki regulamin, nieodpowiedni strój. A tutaj sędzia ryzykuje życiem chłopców, lekceważy to. I proszę spojrzeć. Ten sędzia nadal sędziuje, nie jest zawieszony, klub jako organizator nie jest zawieszony, więc róbmy sobie dalej samowolkę. Ja twierdzę, że to jest jedno wielkie przepychanie. Sędziowie popełniają błędy, nie jeden, nie dwa, tylko czasami w jednym meczu są ich nawet 3. Ten arbiter natomiast popełnił taki błąd, który jest niewybaczalny.

No, ale mówi pan, że interweniowaliście i nic to nie dało?

- Mam nadzieję, że wszystko pan nagrywa i proszę dokładnie napisać co mówię. Miałem zwarcie z menedżerem Adamem Giernalczykiem z Opola. Poszedłem do niego z pytaniem, dlaczego do takiej sytuacji dopuszczają. W odpowiedzi usłyszałem, że decyzję może podjąć tylko sędzia. A ja mówię do niego: "Jak ma to zrobić, skoro k... nie działa telefon?!". Kierownik Falubazu zgłaszał problem, jest świadkiem. Dwukrotnie było to robione, wnioskowano o przerwanie zawodów. Jednak telefon był nieodbierany. Nie chodził też czas dwóch minut na starcie ani w parku maszyn, nie działał telefon ani polewaczka.

Wiem, że razem z panem Zbigniewem Woźniakiem jesteście w kontakcie. Chcecie podjąć jakieś dalsze kroki?

- Ja powiedziałem, brać adwokata. Sędziemu nie zrobią nic i to minie. Komuś z PZMotu powiedziałem, że miną dwa miesiące i sędzia będzie miał odpuszczone. Twierdzę, że robi się wielka klika. My nie zrezygnujemy z żużla i nie pozwolę sobie, aby robiono nam świństwa.

Czy chciałby pan jeszcze coś dodać?

- Choćby to, że kurzyło się tak, że na filtrach w motocyklach był centymetr pyłu. Ojciec Mateusza Burzyńskiego też biegał i mówił, by lano wodę na tor. Słyszeliśmy, że polewaczka się popsuła. "To kończmy k... zawody!" - odparliśmy. Cały czas powtarzano, że o wszystkim decyduje sędzia. Sędzia, z którym nie można było się skontaktować.

W obecnych czasach właściwie każdy posiada telefon komórkowy i brak możliwości komunikacji, tym bardziej na zawodach, trudno wytłumaczyć.

- I dlaczego nie ma tych zdjęć? Była kamera, kręcili zawody, byli fotoreporterzy, a zdjęć nie ma. Co jest grane? Przepadły wszystkie? Jeździ na wszystkie zawody taki zapalony kibic, rozpoznawalny w żużlowym środowisku. Po wszystkim przyszedł do mnie i mówi, żebym poszedł do kogoś, by sobie zgrać zdjęcia, bo za chwilę ich nie będzie. Skasują, bo słyszał, że ktoś gadał, aby nie było zdjęć. No i ich nie ma. Sebastian pisał na Facebooku do jednego z fotoreporterów, który był na zawodach, czy może otrzymać zdjęcia. W odpowiedzi otrzymał informację, że nie, bo wszystkie sprzedał do gazety. Jak będzie trzeba, to podamy nazwisko tej osoby. Chcieliśmy mieć po prostu dowód na to, jak się tam kurzyło. Jak są jakieś zdjęcia to po takim retuszu, że nawet nie widać na kombinezonie, czy motocyklu Sebastiana sponsorów. Tak kurz chcieli wyczyścić. Tylko Zbigniew Woźniak dysponował jakimiś dwoma zdjęciami, gdzie widać, jak się kurzy.

Ale ja coś panu jeszcze powiem. Sebastian stracił motocykl, wyceniliśmy go w granicach 10 tysięcy złotych. To jest jednak rzecz. Syn jechał też ze specjalnymi ochraniaczami na nogach, jedna z nich kosztuje 3600 zł. Powiem wprost: gdyby Sebastian ich tego dnia nie miał, urwałoby mu nogę.

Krew w żyłach mrozi...

- Jakbym wziął teraz takiego sędziego do kliniki, w której leczy się Sebastian, jakby zobaczył co mój syn przechodzi, jak na żywca ma odnawiane mięśnie, to idzie się popłakać z bólu. Syna wygina jak drzewem na wietrze.

Wszyscy trzymamy za niego kciuki i wierzymy, że jak najszybciej wróci do zdrowia.

- Jeszcze wrócę do wypadku. Jakie tam były krzyki. Lekarze nawet nie potrafili ściągnąć zawodnikom kasków. Sebastian na cały głos krzyczał: "panie doktorze, proszę mi dać morfinę". Prosił się z całych sił, w końcu nie wytrzymał jakiś kibic z trybun, do którego te krzyki dotarły. W niecenzuralnych słowach zwrócił się wtedy do tego lekarza, który opatrywał mojego syna, aby podał mu lek na ból. Świadczy to o tym, że tego krzyku nawet kibice nie mogli znieść. Sebastian ma aż tak bardzo strzaskaną nogę. Lekarz w Opolu jak to zobaczył, to stwierdził, że złamanie to jest "pikuś" a najpoważniejsza sprawa to ta łydka, w której było podejrzenie, że nigdy nie będzie już pracować.

Dlatego ja twierdzę, że sprawa ucicha i wszyscy do tego dążą, aby ucichła. Po prostu robi się klika wielka w tym żużlu i nic więcej. Miałem już w Rawiczu zajście z sędzią, kiedy to zdaniem wszystkich niesłusznie Sebastian został wykluczony po tym, jak wjechał pod niego Oskar Bober. Sędzia stwierdził, że jego decyzji nikt nie ma prawa podważyć. Coraz więcej takich błędów jest i sędziowie są z tego nierozliczani. A my jesteśmy zawieszani, finansowo karani. Po prostu my to bandyci a oni to dobrzy ludzie.

Rozmawiał Mateusz Makuch 

Źródło artykułu: