Adrian Woźniak to wychowanek Włókniarza Częstochowa, który w tym sezonie na zasadzie wypożyczenia reprezentuje barwy Kolejarza Opole. IV runda Młodzieżowych Drużynowych Mistrzostw Polski rozegrana właśnie w Opolu na pewno zostanie przez niego i jego najbliższych zapamiętana na zawsze. Wówczas, w 20. biegu dnia doszło do jego upadku, po którym wszystko zeszło na plan dalszy. Liczył się tylko ten dopiero wkraczający w żużlowy sport 17-latek. Jak relacjonuje jego ojciec, drżał o swojego syna. Sekundy ciągnęły się jak tygodnie, minuty jak miesiące.
O sprawie informowaliśmy od razu. Pisaliśmy, powołując się na relacje pomagającego Woźniakowi Borysa Miturskiego czy prezesa Włókniarza Michała Świącika, że Adrian doznał bardzo poważnej kontuzji. Na szczęście, po kilku godzinach najpoważniejsze zagrożenie zostało przez lekarzy oddalone. W czwartek Woźniak przeszedł skomplikowaną operację. Ucierpiał odcinek od biodra do kolana. - Noga mojego syna właściwie jest zmiażdżona. Ma w niej 17 śrub - relacjonuje ojciec Adriana, Zbigniew Woźniak.
Skontaktował się on z naszą redakcją, by, jak wyznał, powiedzieć całą prawdę o wydarzeniach z Opola.
WP SportoweFakty: Przede wszystkim jak zdrowie pana syna? Pierwsze wieści spowodowały, że cały żużlowy świat wstrzymał oddech.
Zbigniew Woźniak: Adrian jest po sześciogodzinnej operacji. Noga właściwie jest zmiażdżona. Lekarz po operacji przekazał, że na dzień dzisiejszy wszystko jest w porządku. Syna najprawdopodobniej czeka jeszcze jedna operacja, niewykluczone, że kolana, ale to wykażą kolejne badania. Obecnie jego stan jest stabilny, jego życiu już nie zagraża niebezpieczeństwo.
ZOBACZ WIDEO Prognoza pogody dla Nice PLŻ
Czy pierwsze, bardzo niepokojące informacje, które mówiły o zagrożeniu życia były prawdziwe?
- Prawdziwe, jak najbardziej. Nie można było Adriana nigdzie przetransportować, nogę miał na wyciągu i trzeba było uważać, by nie naruszyć tętnicy. Gdybyśmy go ruszyli, moglibyśmy ją uszkodzić. Na szczęście teraz jest już w stanie stabilnym.
Wiem, że panu będzie bardzo trudno na ten temat mówić, bo na pewno mocno pan to przeżył, ale jeśli pan może, proszę powiedzieć, jak ta sytuacja wyglądała? Jak doszło do tego nieszczęśliwego wypadku?
- Do 12. wyścigu zawody przebiegały prawidłowo. Bodajże w 9. czy 10. wyścigu Mateusz Burzyński i Patryk Dolny przewrócili się na łuku. Jeszcze wtedy była widoczność i Adrian objechał leżących na torze zawodników, aby koledze nie najechać na głowę. W efekcie sam się delikatnie przewrócił, ale wówczas jeszcze to kontrolował, bo coś widział. Później, po 12. biegu polewaczka nie wyjechała na tor. Obecni w parku maszyn chodzili do kierownika zawodów, aby zadzwonił do arbitra, by ten nakazał wyjazd polewaczki. W odpowiedzi usłyszeli, że telefony się popsuły, że nie ma łączności z sędzią. Proszę jechać. No więc wszyscy jechali. Nadszedł wyścig 20., w którym jechał Adrian. Widać było tylko chmurę dymu. Osobiście byłem tego świadkiem. Jak ruszyli w czwórkę, był tylko kurz, nic poza tym. Codziennie przebywam u syna w szpitalu i mówił mi ze łzami w oczach: "tata, dobrze, że znałem ten tor, bo jechałem na ślepo, nic nie było widać." Adrian tylko poczuł, że się przewraca, ale jak do tego doszło, nie jest w stanie powiedzieć.
Krew mrozi w żyłach, po tym co pan mówi. Jak w ogóle doszło do tego, że zawodnicy mieli ograniczoną widoczność? Z pierwszych relacji wynikało, że były kłopoty z polewaczką.
- To prawda, od 12. biegu woda w ogóle nie była lana na tor.
Ale dlaczego?
- Po prostu stwierdzili, że polewaczka się zepsuła.
A stan toru jaki był?
- Bardzo kiepski, strasznie się kurzyło. Są świadkowie, kibice na trybunach, wszyscy widzieli, co się działo. Zdecydowałem się zabrać głos, by powiedzieć prawdę. Jesteśmy bardzo wdzięczni macierzystemu klubowi Adriana, czyli Włókniarzowi Częstochowa. Prezesi Michał Świącik, Daniel Mlek, Jaromir Jarząb non stop wydzwaniają i dopytują, czy potrzebujemy jakiejś pomocy. Wspierają nas, Adriana, ma już zaplanowane rehabilitacje i dalsze leczenie. To jest młody chłopak, który potrzebuje opieki. Mój syn ma dopiero 17 lat i nie chcę, by się załamał psychicznie. Teraz czuje się już jednak lepiej i powiedział, że chce dalej jeździć na żużlu.
Adrian bardzo cierpi a ja razem z nim, serce mnie bardzo boli. Powtarza mi: "tata, to nie z mojej winy. Żeby było coś widać, być może byłoby całkiem inaczej." Gdyby był tor polany wodą, nie kurzyłoby się tak i ci młodzi chłopcy mieliby większe szanse, by uniknąć tak poważnych konsekwencji. Widoczności jednak nie było, a mówione było tylko "jechać, jechać, jechać".
Wspomniał pan, że otrzymujecie bardzo duże wsparcie ze strony częstochowskiego klubu…
- Tak, mamy od nich ogromną pomoc. Tak jak mówiłem, zainteresowanie z ich strony jest bardzo duże, powiedzieli, że jeśli cokolwiek będzie potrzebne, zrobią wszystko, aby Adrian to otrzymał. Dzięki takiemu zachowaniu syn inaczej się czuje na duchu. Powiedział, że chociaż macierzysty klub się nim interesuje i dzięki niemu czeka go po wyjściu ze szpitala rehabilitacja.
A klub, dla którego obecnie jeździ Adrian, czyli Kolejarz Opole? Jakie podjęli kroki?
- Na temat opolskiego klubu powiem tyle, że zadzwonili i spytali jak zdrowie, jak się czuje. Ponadto bodajże dwukrotnie przedstawiciele tego klubu odwiedzili syna w szpitalu. Ale to było bez konkretów. Natomiast powtórzę po raz kolejny - częstochowski klub bardzo mocno wsparł i wspiera mojego syna. Psychicznie postawili go na nogi. Częstochowa się po prostu szczerze Adrianem interesuje. Z opolskiego klubu nie zaznaliśmy takiej pomocy. Co innego klub prowadzony przez pana Świącika. Mimo że Adrian mało jeździł we Włókniarzu, Włókniarz poczuwa się do odpowiedzialności by go wspierać.
Pozwolę sobie w imieniu całego żużlowego środowiska prosić pana, by pozdrowił pan Adriana. Niech się nie załamuje, zbiera w sobie siły i wraca prędko do zdrowia. Wszyscy ściskamy kciuki za niego.
- Syn się nie poddaje. Obecnie cierpi, ma w nodze 17 śrub, ale walczy. W piątek jeszcze dotaczano mu półtora litra krwi, bo tyle jej utracił. Najważniejsze jednak, że zaciska zęby i nie daje kontuzji ze sobą wygrać.
I nie pozostał sam, bo ma was, rodzinę, kibiców oraz, jak pan mówi, wsparcie od Włókniarza.
- I powiedział, że nie podda się, bo bardzo chce wrócić na żużlowy tor. To jest jego pasja. Z głowy wyrzucił myśli o zakończeniu kariery. Różnie w życiu bywa, ale nie może sobie jednak cały czas darować, że doszło do tego w taki sposób. Może gdyby coś widział, jakoś by to przejechał, może wypuściłby motocykl. Ale mówił mi, że nie miał takiej możliwości. Oznajmił: "tata, wjechałem jak w ścianę". Był tylko dym, kurz. Nic więcej. I podkreślam - życie mojego syna było zagrożone. Nie mogliśmy go nawet przetransportować do innej kliniki. Lekarz powiedział, że możemy to zrobić, ale na własne życzenie. Nigdy bym się jednak nie zdecydował wypisać dziecka, bo wyszedłbym z nim za bramę placówki i nie wiedziałbym, co się z nim stanie. Powiedziałem całą prawdę, tak jak było. Moim zdaniem gdyby sędzia po 12. biegu nakazał polać tor, inaczej by się to potoczyło. Te tłumaczenia, że łączności nie ma, dla mnie są słabe. Żyjemy w takich czasach, w których każdy ma telefon komórkowy, można było to rozwiązać. Tymczasem słyszeliśmy, że nie można się połączyć z arbitrem. Mam na to świadków. Ucierpiał nie tylko mój syn, bo też kontuzji doznał Sebastian Niedźwiedź. Dodam też, że Adrian niedawno zakupił nowy motocykl, który teraz jest doszczętnie zniszczony. On cierpi, sprzęt rozwalony, nie jesteśmy zamożni. Syn nie sądził, że tak zakończy sezon, jeszcze wiele startów było przed nim. Chciał bezpiecznie dojechać do końca.
Rozmawiał Mateusz Makuch