Piotr Markuszewski to jedna z ikon grudziądzkiego sportu żużlowego. Punkty dla GKM-u zdobywał przez 11 sezonów (1991-1998, 2000-2001, 2003). Z byłym zawodnikiem rozmawialiśmy o planach na przyszłość, jego ligowych startach w żółto-niebieskich barwach i wspomnieniach z żużlowych torów.
WP SportoweFakty: Próżno szukać pana nazwiska w żużlowym środowisku. Czym obecnie zajmuje się Piotr Markuszewski?
Piotr Markuszewski: Obecnie pracuję. Generalnie na miejscu, ale czasem trzeba też wyjechać. Zajmuję się działalnością budowlaną i rolniczą, więc w tym kierunku poszedłem. Trzeba zarabiać pieniądze na życie i nie patrzeć wstecz, tylko żyć, zajmować się rodziną i tak to wygląda.
Do pracy w żużlu pana nie ciągnie? Pamiętam, że jak rozmawialiśmy w październiku 2013 roku, to myślał pan o kursie trenerskim.
ZOBACZ WIDEO Marek Cieślak i Jarosław Hampel nie czytają wypowiedzi Roberta Dowhana. Tak jest lepiej
- Był wtedy akurat taki okres, kiedy nie zdążyłem się zapisać na ten kurs. Być może w tym roku go zrobię, bo z tego co wiem jest on organizowany w Lubiczu. Zarówno na trenera, jak i instruktora sportu żużlowego. W każdym razie, jeżeli kurs dojdzie do skutku, to zamierzam do niego przystąpić i postaram się go ukończyć.
Kibice w Grudziądzu darzą pana ogromnym szacunkiem i sympatią. Najchętniej widzieliby pana w roli trenera młodzieży GKM-u Grudziądz. Co pan na to?
- Bardzo mnie to cieszy. Szacunek mam też do nich i działa to w dwie strony. Mogę powiedzieć, że chciałbym pracować w tym kierunku i przekazać tę wiedzę, którą udało mi się zdobyć podczas jazdy na żużlu. Wszystko nie zależy jednak tylko ode mnie, bo dogadać muszą się dwie strony.
Z inicjatywy grudziądzkiego klubu pojawiły się jakieś rozmowy w tym kierunku?
- W zeszłym roku rozmawiałem z panem Arkadiuszem Tuszkowskim i panem Zdzisławem Cichorackim, ale póki co wybrali taką opcję, że trenerem młodzieżowców będzie obecny mechanik klubowy, Jerzy Budzeń. Pomagać ma mu szkoleniowiec pierwszej drużyny, Robert Kempiński.
W 2013 roku grudziądzcy kibice ujrzeli pana ponownie na torze przy okazji turnieju o Puchar Prezydenta Grudziądza. Wcześniej odbył pan kilka treningów. To był ostatni kontakt z żużlowym motocyklem?
- Tak. Wtedy ostatni raz wsiadłem na motocykl. Były takie momenty, że parę razy sobie gdzieś potrenowałem. Ale to wyłącznie dla siebie. Ten bieg pokazowy podczas turnieju był ostatnim kontaktem z motocyklem. Fajnie zostało to wtedy wszystko zorganizowane i dziękuję prezesom klubu łącznie z wszystkimi organizatorami za zaproszenie.
1 kwietnia 1991 roku. Ten dzień będzie pan pamiętał zapewne do końca życia.
- Pierwszy mecz sezonu z drużyną z Poznania i mój debiut w lidze. Miałem chyba więcej upadków, niż punktów.
A cztery lata później przeżył pan wspaniałe zawody w Rzeszowie, zdobywając brązowy medal Młodzieżowych Indywidualnych Mistrzostw Polski. Jak wspomina pan ten dzień?
- Pamiętam doskonale te zawody, bo tego się nie zapomina. Wydaje mi się z perspektywy czasu, że mogłem tam wypaść jeszcze lepiej. Miałem dodatkowy bieg o drugie miejsce z Piotrem Protasiewiczem. Chcieliśmy coś razem z mechanikiem polepszyć w sprzęcie. Postawiliśmy na jego pomysł, ale ostatecznie przegrałem. Złości nie było, ale niedosyt jakiś pojawił się na pewno. Cieszyłem się jednak z medalu i liczby zdobytych punktów. Nie ważne, czy było to złoto, srebro lub brąz. Radość była też podwójna, bo zdobyłem ten medal jako wychowanek GKM-u.
Zdobywał pan punkty dla GKM-u w historycznych czasach klubu. Mając u boku dwóch mistrzów Billy'ego Hamilla i Roberta Dadosa łatwiej było o skuteczność w rozgrywkach ligowych? Mając świadomość, że pociągną drużynę i pokierują resztę na odpowiednie tory?
- Bywało ciężko. W czasach kiedy punkty dla GKM-u zdobywali Billy i Robert, to ciągnęli ten wynik i zdobywali ich najwięcej. Sezon 1996 nie był w moim wykonaniu udany, ale przy Billym było dużo mobilizacji i nauki. Sporo rzeczy nam tłumaczył. Dysponował zupełnie innym sprzętem i był to na pewno super spędzony czas.
Robert Dados - złoty chłopak GKM-u. Ambitny, waleczny zawodnik o nieskazitelnym talencie w białym kevlarze. W pewnym momencie jednak coś się popsuło. Gdzie pana zdaniem doszedłby w swojej karierze ś.p. Robert, gdyby podjął inne decyzje w swojej sportowej karierze?
- Na pewno dużo z Robertem przeżyliśmy. Wszystko zaczęło się od tragicznego wypadku na motorze w Grudziądzu. Wydaje mi się, że gdyby dalej jeździł dla GKM-u po tym jak doszedł do siebie, to zupełnie inaczej by się to wszystko potoczyło. Przenosiny do Wrocławia nie wpłynęły dobrze na jego psychikę i rozwój kariery. Wiemy, że zrobił dla grudziądzkiego klubu bardzo wiele i niech tak zostanie. Kibice mają w pamięci, jak dobrym i walecznym był zawodnikiem.
GKM w tamtejszych czasach to jednak nie tylko Hamill i Dados. Skarżyński, Kempiński, Żurawski, czy też właśnie pan. Super paczka chłopaków z Grudziądza. Nie do pomyślenia w obecnych czasach.
- Teraz dominuje armia zaciężna. Poszło to wszystko w zupełnie innym kierunku. Pieniądze, komercja i nic więcej się nie liczy. Kiedyś wyglądało to inaczej. Były mniejsze pieniądze, ale drużyny były zgrane, bardziej takie rodzinne. Może pojawiały się jakieś kłótnie, ale rozmawialiśmy ze sobą i każdy starał sobie wzajemnie pomagać.
Warto spojrzeć w tym kontekście chociażby na przykład Artura Mroczki, który lekko mówiąc w nie najlepszych relacjach rozstał się z GKM-em. Szkoda, że nie przywdziewa barw macierzystego klubu?
- Nie śledziłem za bardzo kariery Artura Mroczki, ale to trochę dziwna sytuacja, że wychowanek, chłopak z Grudziądza, nie może się dogadać z własnym klubem i zdobywać dla niego punktów. Z tego co pamiętam, to bardzo dobrze jeździł. Ma dobre starty. Może nie jest aż tak waleczny na dystansie, ale jak wygra start, to już tego prowadzenia nie oddaje.
Na następnej stronie Piotr Markuszewski m.in. wyjawił dlaczego odszedł do rywala zza miedzy - Apatora Toruń, opowiedział czy teraz inaczej pokierowałby swoją karierą, a także wypowiedział się na temat szans MRGARDEN GKM-u w PGE Ekstralidze.
[nextpage]W 1999 roku zdecydował się pan na zmianę barw. Co najlepsze, trafił pan do największego rywala GKM-u - Apatora Toruń.
- Jeżeli miałbym wybrać między inwestowaniem w obcych zawodników, a próbą wyciągnięcia swojego zawodnika na prostą, to wybrałbym tę drugą opcję. Wolałbym go odpowiednio "dosprzętowić" czy załatwić pomoc psychologa. Wtedy ciężko było o takie rzeczy i nie funkcjonowało to w ten sposób. Sprowadzano zawodników z innych klubów, a swojemu dziękowano za współpracę. Znalazłem swoje miejsce akurat w Toruniu, ale była to dla mnie chyba bardziej przygoda, bo nie spędziłem tam dużo czasu.
Odjechałem kilka fajnych biegów. Pamiętam szczególnie mecz w Gnieźnie, który wygraliśmy 48:42, a ja zdobyłem sześć punktów i dorzuciłem do tego kilka bonusów. Już w pierwszym biegu musiałem stawić czoła obcokrajowcom Startu i udało mi się go wygrać. Fajnie się to wspomina. Miałem okazję pracować z takim trenerem jak Jan Ząbik. Dysponowałem nowym sprzętem, odbudowałem się i wróciłem w 2000 roku do Grudziądza.
Kiedy zaczynał pan przygodę z żużlem wielu twierdziło, że zapowiada się pan na solidnego ligowego jeźdźca. Patrząc z perspektywy czasu, czego zabrakło, żeby w dorosłym speedwayu odgrywać czołowe role? Przeskok do I ligi po awansie w 1995 okazał się zbyt wysoko zwieszoną poprzeczką?
- Być może. Kończyłem jeszcze wtedy wiek juniora i wiadomo, że Ekstraliga rządzi się własnymi prawami. Trzeba się w niej odpowiednio odnaleźć, poznać zawodników i tory. W jakimś stopniu na pewno nie ułatwiło mi to zadania. Nie można jednak powiedzieć, że było jakoś tragicznie.
Ciężko było o posiadanie najwyższej jakości silników i innych części?
- Wiele osób mi pomagało i tego sprzętu naprawdę było sporo. W 1995 roku udało mi się nawet zakupić silnik u Finn Rune Jensena, gdzie było o to bardzo trudno. Kiedy do GKM-u przyszedł Billy Hamill, nasz dostęp do silników z najwyższej półki się zwiększył. Załatwiał nam sprzęt od Carla Blomfeltda i innych czołowych mechaników. Jakie masz finanse, na taki sprzęt cię stać.
Po awansie GKM-u w 1995 roku nadal kupowałem silniki u Jensena. Miałem trzy jednostki napędowe od Duńczyka i żaden z nich mi nie pasował. To doskonały przykład na to, że weryfikacja sprzętu następuje dopiero na torze. Inaczej to działa na hamowni, gdzie nie ma tego obciążenia i inaczej na torze.
Kiedy zapadła decyzja o zakończeniu kariery? Nie było żal jej kończyć w wieku 29 lat?
- W 2003 roku nie posiadałem przede wszystkim dobrego sprzętu. Jeżeli miałem jeździć na 4-letnich Jawach i kibice mieliby na mnie gwizdać, to wolałem, żeby mnie zapamiętano z tej lepszej strony. Postanowiłem zakończyć karierę i zająć się rodziną.
Po latach pojawiła się myśl, że inaczej można było pokierować swoją karierą?
- Nawet w tym momencie, jak się trochę cofnę, to pewne zmiany bym na pewno wprowadził. Inaczej pewnymi sprawami bym pokierował, ale były takie czasy, jakie były i nic już nie zmienię. Czasu nie cofnę.
Grudziądzki tor - specyficzny, wąski i w pana czasach przyczepny. GKM przygotowuje obecnie mega twardy tor, na którym rozbija największe gwiazdy Ekstraligi.
- Zgadza się. Tor był wtedy inny. Było więcej glinki i można było z nim robić wręcz cuda. Teraz mamy twardą nawierzchnię, ale tak naprawdę z tym betonem to nie jest do końca takie oczywiste. Może być twardy i może być twardy, ale śliski. Jak się zrobi na torze pas, to będzie on trzymał i zrobi się taka "tarka". Właśnie o to chodzi w tym atucie. Mimo tego są mijanki, jest walka, co najlepiej pokazuje oglądalność meczów z Grudziądza w telewizji. To bardzo dobre przede wszystkim dla kibiców.
Największa oglądalność meczów w telewizji, klub o wzorowej kondycji finansowej, zadomowienie się w najwyższej klasie rozgrywkowej. Jak ocenia pan funkcjonowanie grudziądzkiego klubu i tego wszystkiego co dzieje się obecnie wokół GKM-u?
- Z tego co uda mi się przeczytać w prasie lub internecie, to klub jest wypłacalny i wiarygodny w stosunku do zawodników. Nie ma długów, stopniowo remontowany jest stadion. Wygląda już coraz lepiej pomimo tego, że leży tam gdzie leży. Wszystko idzie do przodu i z tego powinniśmy się cieszyć.
Pomyślałby pan kiedyś, że Tomasz Gollob będzie zdobywał punkty dla GKM-u?
- Na pewno nie. Nigdy nie przeszłoby mi to nawet przez myśl.
Jak porówna pan żużel z czasów, kiedy był pan zawodnikiem, a tym, który oglądamy teraz? Nie uważa pan, że te wszystkie zawiłości regulaminowe, nowe tłumiki wprowadziły w pewnym stopniu zniechęcenie do żużla? Speedway w pana czasach miał chyba zupełnie inny smak.
- Nie chciałbym nawet wymieniać tych wszystkich punktów obecnego regulaminu, bo jest dużo rzeczy, które są kompletnie nieistotne. W tym sporcie najważniejsze jest bezpieczeństwo zawodników i do tego powinni wszyscy dążyć. Ktoś wymyślił sobie zatkany tłumik. To tak samo jakbyśmy zapchali rurę w samochodzie i wszystkie spaliny dusiłyby się w silniku. Odbija się to na elastyczności silnika i wszystko działa zupełnie inaczej. Wszystko musi mieć ręce i nogi. Pojawiły się tłumiki przelotowe, ale nie oddają one do końca tej przepustowości. Nadal to nie jest to samo co kiedyś. Rura powinna być cała przelotowa. To moim zdaniem błąd w sztuce.
Po przejściu w wiek seniora Bartosza Zmarzlika, Patryka Dudka, Krystiana Pieszczka, czy też rok wcześniej Piotra Pawlickiego coraz mniej mamy talentów zapowiadających się na zawodników światowego formatu. Obecnie chyba tylko Maksym Drabik i Kacper Woryna mają szansę na coś więcej niż solidna jazda w lidze. Coraz mniej młodych chłopaków ciągnie do jazdy na żużlu. Dlaczego?
- Nie jest to tylko problem jednego klubu. Chociaż patrząc na Unię Leszno, to mają co jakiś czas kilku zdolnych chłopaków. Jest Kubera, Smektała czy też Kaczmarek, który zdecydował się na jazdę dla Torunia. W moich czasach do szkółki przychodziło 30 osób. Z tego sześciu zdało licencję, a dwóch zostało zawodnikami. Obecnie jest ich dużo mniej i powinniśmy robić wszystko, żeby coś z nich wykrzesać. Rozmawiać o wszystkim, żeby młodzież nie miała momentu zwątpienia w to co robi. W Grudziądzu ostatni sezon w roli młodzieżowca czeka Mateusza Rujnera i oby był on dobry. Moim zdaniem powinien dużo więcej czasu poświęcać na doskonalenie swojej jazdy i myślenie na torze. Tych startów ma niestety mało. Klucz to jazda, jazda i jeszcze raz jazda.
Będzie można pana spotkać na Hallera przy okazji spotkań GKM-u w tegorocznym sezonie? Na co stać pana zdaniem grudziądzką drużynę w sezonie 2017?
- Oczywiście. Już w zeszłym roku w miarę możliwości pojawiałem się na spotkaniach GKM-u w Grudziądzu. Na Hallera mamy najlepsze biegi w PGE Ekstralidze, więc warto być na zawodach. Na co stać GKM? W większości każdy zna tych zawodników z seniorskiego składu, bo jeździli tu już w zeszłym roku, a niektórzy dłużej. Fajne posunięcie z pozyskaniem Krystiana Pieszczka, bo jest to moim zdaniem perspektywiczny zawodnik i może się okazać strzałem w dziesiątkę. Juniorzy muszą dołożyć trzy razy więcej pracy niż wcześniej i poświęcić na to wszystko jeszcze więcej czasu. Wtedy będą efekty. Oby nie było kontuzji i zobaczymy co da los, i przyniesie przyszłość.
Rozmawiał: Kamil Tecław
"Kibice w Grudziądzu darzą pana ogromnym szacunkiem i sympatią. Najchętniej widzieliby pana w roli trenera młodzieży GKM-u Grudziądz. Co pan na to? - Bardzo mnie to cieszy. Szacunek mam też do nich i działa to w dwie strony. Mogę powiedzieć, że chciałbym pracować w tym kierunku i przekazać tę wiedzę, którą udało mi się zdobyć podczas jazdy na żużlu." Szacunek w obie strony. Czytaj całość